Na żywioł…
Piękny poranek…Ledwie otwieram powieki, a już radość w sercu na widok słońca 🙂 …Działa jak magnes – coś jest w jego promieniowaniu i tych naszych hormonach, że z nim żyje się i działa z większą werwą 😀 . Przyda mi się dziś bardzo – pomijam fakt, że przede mną kolejny bieg z cyklu Grand Prix, istotniejsze jest to, że gdzieś w duszy kołacze smutek…Nie będzie dziś takiej zabawy, jaka była podczas ostatniego biegu…Nie wiem, czy kiedykolwiek to się powtórzy, ale dziś na pewno nie.. 🙁 …Zabraknie Magdy, Maćka, Piecha, Magdy B. ….Oni tworzą atmosferę, tą otoczkę przed i po biegu…Być może paradoksalnie w całej tej zabawie właśnie o to chodzi, by dzielić się między sobą endorfinami, wzajemnie celebrować radość biegania….zamiast w ciężkiej orce „urywać” z życiówki kilka sekund, samotnie walcząc za linią mety z mdłościami….Przynajmniej ja mam takie wrażenie….
Aby dziś nie gnać, już wczoraj zajrzałem do Biura Zawodów, zlokalizowanego w Wyższej Szkole Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa, by odebrać pakiet….Właściwie to „pakiety” – bo i Jola mnie o to prosiła, i Bogna – koleżanka Magdy B., która była ostatnio na niedzielnym spotkaniu…
Niestety, upoważnienie pisemne dała mi jedynie Jola, więc jej numerek i chipa dostałem, Bogna musi osobiście odebrać pakiet dziś, przed biegiem…Mój już wieczorem był gotów „do akcji” 😉 …
Choć poranek przyprószył trawę delikatną bielą, a słupek rtęci powolnie dźwiga się od zera stopni w górę, pewien jestem, że gdy słońce zawędruje wyżej na niebie, będzie bardzo ciepło…Ubieram się więc w termo i koszulkę techniczną i tak zamierzam biec, ryzykując, że nawet w takim zestawie może mi być w połowie dystansu za ciepło….
Na miejscu spotkam się jedynie z Jolą i Bogną, więc spokojnie wyjeżdżam kwadrans przed dziesiątą z domu i już po 12tu minutach parkuję w stałym miejscu – za przejazdem golęcińskim, vis a vis szkoły. Jest tak przyjemnie, że nie zakładam nawet chwilowo wiatrówki, tylko – zapakowaną w kostkę – wciągam ją na przedramię 🙂 . Plecak zostawiam w aucie, bo planuję po biegu jeszcze troszkę się „poszwędać” po okolicy, a wtedy byłby dodatkowym bagażem 😉 – o ile będzie z kim i ochoty starczy 🙂 . Docieram do asfaltu i schodzę nim w kierunku „bazy” zawodów – tu w okolicy namiotu depozytowego umawiałem się z dziewczynami…Póki co nie widzę znajomych twarzy, za to poro osób tłoczy się przy odbiorze pakietów…
Nagrody też czekają…
Spotykam moich BBLowiczów , z Agatą, Dominikiem, Michałem, Bliźniakami i Yacoolem, rzecz jasna 😉 …
Wypatruję Bogny. Dzwoni komórka – niby jesteśmy w tym samym miejscu, a jednak się nie widzimy. Po chwili wpadamy na siebie 😉 . Okazuje się, że zaginął gdzieś numer dla niej, a dostała tylko chipa – cóż, pobiegnie „nieozakowana” . Przedstawiam Bognę Jackowi i chwilę rozmawiamy – byłoby dla niej fajnie, gdyby chwyciła bakcyla spotkań BBLowych, bo one świetnie szlifują biegowe „drobiazgi”, które często robią przysłowiową „różnicę” 🙂 …Z niepokojem patrzę na zegarek, 20 minut po 10tej, za kilka chwil będziemy truchtali w stronę startu na rozgrzewkę, a nie widać wciąż Joli…Chwytam za telefon, a on w tym samym momencie wibruje – okazuje się, że nasza koleżanka z przyzwyczajenia pojechała przed stadion Olimpii i teraz nie ma sensu, by do nas biegła, skoro droga na polanę startową wiedzie przez mostek – tam się spotkamy.
10:35 zabieram Bognę szlakiem „przybrzeżnym” i spokojnie truchtamy…Dla niej będzie to debiut, więc pyta o różne rzeczy, ja z kolei trochę objaśniam drobiazgi związane z trasą i taktykę 😉 . Każdy oczywiście ma swoją, skrojoną do możliwości, są to więc tylko sugestie. Bogna to młoda dziewczyna, sporo pływającą, mniej biegająca, ale z dystansem poradzi sobie na pewno bez kłopotu. Odrobinę przeszkadza fakt, że dobę wcześniej poszalała na imprezie 😀 , ale nie powinno być mimo to źle 😉 . Przy mostku, dziś w różowym stroju i dodatkach, wita nas Jola 🙂 . Razem, już spacerem, wędrujemy w stronę balonu startowego. Jak przed każdymi zawodami i tu, kwadrans przed rozpoczęciem wyścigu, odbywa się rozgrzewka – dziś prowadzi ją instruktorka z Red Fitness. Bogna przeciska się do przodu, my zaś jesteśmy nieco bardziej…zdystansowani 😉 do muzycznych pląsów 😉 .
Z początku troszkę naśladuję blond-prowadzącą 😉 , ale bardziej się wygłupiam, zaczepiając co chwila Bliźniaków 🙂 . Gdy w głośnikach pobrzmiewa nuta dancingowa 😀 , z wesołością i „za ciosem” robię kilka tanecznych kółeczek z Jolą 😀 – jak się bawić, to bawić 🙂 . Wreszcie tłum rusza za barierki i zaczyna się „ubijać” na ścieżce startowej…
My – tak jak ostatnio z Magdą – ustawiamy się w nieco luźniejszej strefie „pośredniej”, czyli na szacowany wynik <23′, mimo, że na taki nie liczymy. To ustawienie pozwoli sprawnie wystartować, a potem i tak cała stawka się przetasuje….Gdy tłumek rusza, nie jest to galop, raczej spokojny marsz w kierunku mat pomiarowych…Mija troszkę czasu, zanim je przekraczamy, a ja wciskam na Garminie..START…
Mój bieg…
Zaraz na początku, czego się spodziewaliśmy maszerując w odwrotnym kierunku, wpadamy na grząskie poletko…Przecinając je w drodze na rozgrzewkę postanowiłem, że dziś nie będę szukał dróg alternatywnych, że nie ma to sensu, bo zabiera tylko siły – mknę więc teraz prościutko, rozchlapując błoto na prawo i lewo 🙂 . Zacząłem spokojnie, ale rzetelnie. Nie mam na ten bieg żadnego planu…no może poza jednym: postarać się maksymalnie rozluźnić, panować nad tempem i spróbować utrzymać słynny Yacool’owy „luz w d**ie” 😀 . Bogna jest koło mnie. Zachęcam ją do biegu własnym tempem, ale z głową. Rusza odważniej prawą stroną. W głowie mam słowa Magdy B.: „ona jest w stanie pobiec 5km w okolicy 24ech minut z groszem”, więc kombinuję sobie tak: niech biegnie, a jeśli będę ją miał w zasięgu wzroku w drugiej części dystansu, będzie to oznaczało, że „bieg się układa” 🙂 . Póki co nawet ją doganiam… Koło gastronomii, po ok. 1,5km mijam Jacka, dostając się w strefę wzmożonego dopingu kibiców. Miłe to bardzo. Rozglądam się….Gdzieś w podświadomości krąży myśl, że Magda – mimo kontuzji – zjawi się na pętli, by zagrzać nas do boju…To byłby taki bardzo miły akcent i dodatkowy impuls, by pobiec przyzwoicie 🙂 …Tu jednak jej nie ma, ani po prawej, ani po lewej stronie…Tylko rozkrzyczane, kolorowe grupy, skandujące konkretne imiona znajomych, przyjaciół….Długi i spokojny podbieg…Znów doganiam Bognę…Rozbawia mnie poważnym stwierdzeniem: „Ale…my biegniemy..trochę szybciej, niż na ostatnim (niedzielnym) treningu…” . Przytakuję. To oczywiste, bo to zawody 🙂 . Wiem, że kiepsko się czuje, że w kościach ma jeszcze niewyspanie i inne atrakcje, ale 5ka to trudny dystans, tu biega się szybko i w warunkach „beztlenowych”, czyli z intensywnością, gdzie organizm pilnie szuka innych źródeł energii, niż cukry, a ciało wystawione jest na postępujące gwałtownie uczucie zmęczenia….Ja wciąż biegnę spokojnie, kontroluję oddech, myślę o rozluźnieniu i prawidłowej postawie…Teraz, za wypłaszczeniem, jest z górki, więc i krok można troszkę wydłużyć…Wcześniejsza kontrola tempa, 5:05, uspokaja mnie, że jestem w okolicy czasu z życiówki…choć mam chwilami wrażenie wolnego biegu….Teraz tu i ówdzie nawet wyprzedzam, choć przede mną podbieg…Gdy teren się unosi, znów ze mną jest Bogna..Nie zważając na nią, odbijam na lewo i dynamicznie, z przyspieszeniem, mijam po kolejne osoby…Wooow! Fajne to 🙂 . Taktyka „klinem go!”, ale sympatyczna – tym bardziej, że kiedyś tu umierałem….Nie ma się jednak co podniecać – to półmetek. Przy krzyżówce z trasą do naszej rogatki znów zatapiamy się w las….i kałuże błota 🙁 …Trzymam się nadal środka i wydaje się to dobrym rozwiązaniem. Gorzej, że ludzie przede mną, całymi grupami zwalniają w tych warunkach i blokują szerokość ścieżki. Z ryzykiem dla kostek przeciskam się bokami…Bogna znów jest obok 😀 . Biegnie takimi zrywami, ciężko mi ocenić jej tempo, bo nie jest stałe. Na swój zegarek nie zerkam, chcę dziś bardziej kierować się samopoczuciem. Cieszy mnie, że póki co mam kontrolę nad ciałem :D, a to się rzadko zdarzało…Na polanie startowej, gdzie luźny teren został już zryty dodatkowo przez niemal 800 par butów 😉 , dostaję jednak pierwszy sygnał, że to finałowa część biegu…Podświadomie mój oddech próbuje się pogłębić. Natychmiast rozluźniam się i delikatnie zwalniam. Mijam mostek…Zwykle tu czekała na mnie „kostucha” 😀 …teraz jest dużo lepiej…Wiem, że ten ostatni kilometr będzie decydował o czasie, ale nie chcę robić gwałtownych ruchów już tu…Bogna ucieka do przodu – „Tak trzymaj!” myślę i wyprzedzam kilka osób, starając się choćby tak „na oko” nieco utrzymać do niej dystans…Ogólnie we mnie, obok narastającego zmęczenia, budzi się jakieś dziwne podniecenie – nie chcę patrzeć na zegarek, robię to z premedytacją, czuję się bowiem znacznie lepiej siłowo, niż zazwyczaj, chce więc, by dopiero zegar na mecie odkrył karty…Monitoruję zakręty…Jakoś nikt koło mnie nie kwapi się do przyspieszania, kilka razy mijam ludzi a potem opanowuję pokusę kontynuacji…Dla odwrócenia uwagi umysłu, który jak zwykle próbuje „zbawiać świat” 😀 , patrzę na jezioro – błękit nieba odbija się w spękanych połaciach delikatnego i przejrzystego lodu…Wiosna…Jak nic!…Gdy biegłem chwilę temu po drugiej stronie, w słońcu, było mi za ciepło…tak, tak, czas pomału przyzwyczajać się do pojedynczej warstwy… 😉 . Kolejne zakręty…Przy ostatniej zatoczce, gdzie droga wygina się w lewo, potem w prawo, wyprowadzając na ostatni odcinek do mety…podkręcam nieznacznie tempo…Tak, przyspieszam 😀 …Jestem sam zaskoczony – płuca mdleją, ale nogi mogą…Może uda się coś urwać, a może nawet „nadgryźć” wreszcie to dla mnie magiczne 25’….Zwyciężyć i umrzeć 😀 ….Jak temu posłańcowi spod Marathonu 🙂 ….
(zdjęcie z galerii Bartka Obrzuta: http://on.fb.me/1k0k5Pk)
Las rzednie…Wiem, że na jego skraju, na 50-100 metrów do mety raz jeszcze trzeba pokonać „borowiny” 😉 …Spinam się nieco. Podnoszę głowę…”Cholera, gdzie ten zegar?”…Plusk, plusk, plusk pod stopami…Ostatni łuk….Na wprost balon, po prawej wyświetlacz….26:30….Nie wierzę….W jednej chwili całe ciśnienie schodzi, jakbym złapał „panę”…Ot i odpowiedź, dlaczego tak dobrze mi się biegło…Zakładając, że to czas brutto, że z opóźnieniem przekroczyłem linię pomiarową, to i tak wynik będzie o cała minutę gorszy od życiówki….Czar prysł… 😉
(zdjęcie z galerii Tomka Szwajkowskiego: https://www.facebook.com/media/set/?set=a.624199997649761.1073742114.201276353275463&type=1)
Przekraczam metę łapiąc oddech….Nie chcę stawać, przeciskam się na pusty pomost, tam dochodzę ze sobą do ładu…Teraz czuję ulgę, w końcu…mój trzeci bieg zaliczony, drożdżówa i herbata do odbioru, cudowny błękit nieba nad głową, a słonko grzeje w plecy…Są endorfiny – dla nich się biegnie, nie dla czasu…Pieprzyć to! 😉 . Nie miałem ciśnienia, pobiegłem lekko, pod kontrolą, nie mdli mnie….Nie teraz, to kiedy indziej przesunę się do kategorii 24:xx 😉 😉 …Czas odszukać Jolę i Bognę….Po kilku krokach zatrzymuję się obok Pawła, którego dawno nie widziałem, a który biega z nami zazwyczaj w niedziele. Miło go wiedzieć 🙂 . Świetnie biega. Ucinamy sobie sympatyczną pogawędkę 😉 .
W strefie „bazowej” tłok ogromny, ale jakoś się odnajdujemy 😀 . Szybka wymiana opinii, jak było 😉 ….Hormony widać w uśmiechach – od razu przymierzamy się do pamiątkowych fotek, ryzykuję nawet tym, że zabraknie dla mnie drożdżówy! 🙂 … Dołącza do nas Dorota 🙂 …
Joli bielutkie „kompresy” są w zadziwiająco dobrej formie po tym taplaniu w błocku 🙂 ..
Zamieniamy się miejscami – teraz Jola staje za obiektywem, co jest nieco ryzykownym posunięciem, bo ona…bardzo to lubi i ciężko jej potem odebrać sprzęt 😀 😀 😀 …
Próbuję się nawet chować….ale ona nie daje za wygraną 😀
…w końcu muszę jednak interweniować 😉 …
Operatorka jest nieco niepocieszona 😉 …
ale czas myśleć o tym, co dalej, czy truchtamy jeszcze i dokąd….Zabieram Bognę do depozytu, odbieramy swoje drobiazgi. W moim przypadku to tylko mała „paczuszka” z kurtką, naciągam ją powyżej nadgarstka….
Bogna będzie zmykać, ale Jola jest chętna jeszcze na małe biegowe wspominki z cyklu „jak to było przed chwilą” – żegnamy się i ruszamy na spokojne kółko wokół jeziora. Pogoda jest tak cudowna, że żal dokądkolwiek ruszać się znad Rusałki… 😀 . Oczywiście rozmawiamy o biegu, rozkładając go na czynniki pierwsze. Gdy wspinamy się podbiegiem, Jola mówi: „Oooo nie, drugi raz dziś nie mam ochoty!!” i przechodzi do marszu. Jest zadowolona z siebie, że podczas wyścigu nie uległa pokusie i dzielnie pokonała tego „killera” w ruchu, przypominając sobie to, co tak często akcentujemy: wyższe unoszenie kolan i mocną pracę ramionami… 😀 . Zuch dziewczyna! …Potem bawimy się znów w błocie – grząskie poletka wyglądają teraz jak po zawodach konnych!! 🙂 . Staram się trzymać joggingowy rytm, by biec i rozmawiać z Jolą. Przy mostku odbijamy na herbatkę – specjalność mojej koleżanki 🙂 . Jest przepyszna!!!
Jola śpieszy się, bo jest umówiona…macham jej na pożegnanie….
Zostaję sam. Dumam, co począć z nadmiarem energii. Jestem przy Olimpii, do auta mam ok. 1,5km, nie mam słuchawek…a wiosna wokół zaprasza na małe randez vous 😉 ….Co prawda na towarzystwo własne w katedralnej ciszy mam średnią ochotę, ale cóż począć spróbuję…Wracam na mostek, a potem przecieram ostatni kilometr GP raz jeszcze…Taki powrót do wciąż ciepłych emocji 😉 . Dostrzegam przed sobą w oddali dziewczynę w różowej bluzie – nie wiem skąd, może po sposobie poruszania się i sylwetce, ale kojarzy mi się z trzecią z Magd 🙂 , koleżanką Magdy B., która dwa razy zajrzała na nasze spotkania niedzielne. Postanawiam się upewnić i przyspieszam. Dystans się skraca i kiedy jestem już mniej niż 100 metrów za nią…ścieżką z naprzeciwka podąża ulubiona postać niemal wszystkich biegów wielkopolskich, niezwykła 75-latka, pani Maria Pańczak, zwana Panią Parasolką. Z daleka już widać uśmiech na twarzy, więc….nie sposób nie przystanąć, by się przywitać i zamienić dwa słowa 🙂 …
Pani Maria zaliczyła wszystkie biegi nad Rusałką w tej edycji, czym mnie bije na głowę. Zdradza mi swoje plany na najbliższy czas – są imponujące 🙂 . Wypływają z jej niesłabnącej woli czerpania z życia tego, co przyjemne i zdrowe dla ciała. Zachwyca energią i pogodą ducha. Jest niedoścignionym wzorem do naśladowania!…Żal mi się z nią rozstawać, ale muszę truchtać dalej…Koleżanka w różowej bluzie zniknęła z pola widzenia, próbuję ją odszukać, biegnąc po śladach…Na skraju lasu, gdzie tak niedawno podrywałem się do finiszu i gdzie „zgasił” mnie zegar, moim oczom ukazuje się…..pustka – kilka osób usuwa ostatnie elementy związane z metą zawodów…
Zastaję tam kolegów, którzy organizują cykl, m.in. Piotra i z nimi zamieniam kolejnych kilka zdań. Oni rozjeżdżają się zaraz do Gorzowa i Bydgoszczy, ja zaś…obieram kurs na dużą pętlę.
Wyludniło się tu już bardzo, pozostali spacerowicze i ci biegacze, którzy nie brali udziału w wyścigu…Doganiam na długim podbiegu dwie dziewczyny, mijam, a potem skręcam ostro w prawo, na wąską ścieżkę w kierunku moich ulubionych leśnych miejsc…Nie chcę wracać na zabłocony południowy brzeg, mam ochotę „dokręcić” kilka kilometrów własnie tu. Jestem sam. Poza typowymi szlakami dla przechodniów nie widać żywej duszy…
Nie mam muzyki ze sobą, moje uszy więc wychwytuję teraz więcej odgłosów przyrody…Wysoko pod chmurami przeprawia się na południe stado dzikich gęsi…Szukam wzrokiem i znajduję ich klucz na tle białego cumulusa….
Zastanawiam się, w którym miejscu mam odbić i zacząć wracać…Rozglądam się za ścieżką, która kończy się stromym odcinkiem wypada na „biegostradę”…W oddali słyszę już szum aut na Lutyckiej…Za tą niewielką polaną odnajdują drogę..
W bocznej „odnodze” – facet z psem, czyli jednak „cywile” też tu zaglądają 😉 …Docieram do mocno i nierówno opadającego zakończenia ścieżki…Ostrożnie zbiegam na szlak Rusałka-Strzeszynek. Pora wracać, obieram kurs na parking poprzez cypel, ale w odwrotnym do tradycyjnego kierunku. Czuję zmęczenie…Na podbiegu moje tętno sięga 170 uderzeń – jak na taki trucht to wartość bardzo duża, mimo, że pod nogami nie jest płasko…
Przy gastronomii najpierw odbijam w stronę parkingu leśnego, by po ~100 metrach skręcić w prawo na wąziutki z początku i rozmiękły szlak w kierunku szkoły rolniczej…Nogi są już ciężkie, gdzieś tam w duszy pojawia się już zadowolenie z końca dzisiejszego treningu…Przed sobą mam zwalone w poprzek drzewo. Można je obiec po prawej, ale ja wolę przeskoczyć..Kilka szybszych kroków, odbicie…Lewa stopa delikatnie odbija się od przeszkody, prawa ląduje…i natychmiast ucieka w kostce na prawo…Ból…Siarczyste przekleństwo wyrywa mi się z ust…Szczęście zadziałał nawyk z koszykówki – błyskawicznie uginam nogę w kolanie, ratuję się przez kontuzją….”A to Ci drzewko!!!” – myślę, oglądając się za siebie…
„Chciało mnie załatwić na sam koniec!” – uśmiecham się i ruszam…Z lewej zostawiam boisko szkoły, przed sobą mam malowniczy kawałek ścieżki, zakończony niewielkim, nierównym podbiegiem….
Potem w lewo i osiągam parking…Garmin, jakby na zamówienie, oznajmia koniec 7go kilometra 😀 . W sam raz. Teraz do auta, do plecaka – bardzo chce mi się pić…Siadam tradycyjnie na brzegu otwartego bagażnika, zamykam oczy i głęboko zaciągam w płuca wiosenne powietrze…..Odlatuję…Jestem zmęczony, ale…zadowolony…. 😀 😀 .
Endorfiny….Mmmmmm….
Garmin mnie śledził…
na rozgrzewce…
na GP…
i po zawodach….
Wrażenia…
Takich kilka wniosków końcowych….Mam za sobą kolejny bieg. To był jednak najbardziej „roboczy” z biegów. Bardzo uszczuplony towarzysko, bez specjalnej mobilizacji, mogę nawet powiedzieć, że potraktowany jako mocniejszy akcent treningowy, taki sobie „interwał 1 x 5km” 😀 – oczywiście słowo interwał użyte tu z przekorą 🙂 . Bardzo mi brakowało tego wyśmienitego nastroju przed i po wyścigu, który tworzy nasz Team. W ogóle nie wspomnę tu o zabawie w trakcie poprzedniego biegu. Nie było nawet dopingu 🙁 ….Ot, zaliczone. Odhaczone. Jeszcze jeden bieg i będzie komplet. Drugi medal zawiśnie. Jasne, że z Jolą i Bogną powygłupialiśmy się i pośmiali na tyle, na ile było to możliwe, bardzo też sympatycznie obiegało mi się powtórnie jezioro z koleżanką „w różach”, jednak oboje mieliśmy świadomość, że to nie to…że prawdziwa fiesta jest, gdy jesteśmy w komplecie.
Sam bieg przyniósł skrajne emocje. Zadowolony jestem ze swobody i luzu, jaki miałem na całym dystansie. Popracowałem nad ekonomiką biegu, choć błoto ją zakłócało…Udało mi się przebiec całość w dobrej formie, choć przed tą sobotą różne „ale” się odezwały. Dobrze rozłożyłem siły. Tempo miało być stałe, wyszły małe „ząbki piły”…Najszybszy drugi kilometr – o dziwo z długim, ale spokojnym podbiegiem. Co cieszy, to stopniowy wzrost tempa na 3-4-5ym kilometrze, a do tego finisz na 4:30…Nad oddechem zapanowałem, było o wiele lepiej niż zwykle. Wszystko zweryfikował jednak wynik końcowy – nie powiem, że zły, gdyby był o 3 sek lepszy miałbym znów „25” na początku, jednak ciało i wyczucie mnie oszukały…Boleśnie…Szczęście, że nie nastawiałem się na wynik od początku, że nie trenowałem „pod imprezę”, zgaga byłaby większa, a tak…spokojniutko potruchtałem sobie ponad drugie tyle bezpośrednio po wyścigu. Miałem ochotę i siły, a tym samym przyjemność. I to się liczy 🙂 . W ten sposób szybko przechodzi się do porządku dziennego nad rezultatem i patrzy już w stronę kolejnych zawodów.
Niepokoi mnie ostatnio syndrom przeciążenia…Niby biegam wolniej i spokojniej, tak jak to sobie zaplanowałem na zimę, tymczasem regeneracja przebiega wolniej, odzywają się i dają popalić po bieganiu, „na zimno”, różne duperele…Ot, w piątek wstałem i…okulałem…Nie wiadomo skąd, rozbolało biodro – to nowina…Ból złagodniał, ale dziś odczuwałem i odczuwam, że coś jest nie tak….
Jak to mawiał Adaś Miałczyński w kultowym „Nic śmiesznego”:
„…każdy dzień składa się z jakiś takich gówien, no każdy” 😀 …