Samotnie w górę Doliny Santa Felicita..
Wieczór za wieczorem, spędzane na wesoło, nie pozwalały na potruchtanie…Wczoraj Marek próbował mnie wyciągnąć po kolacji i winie, ale zważywszy, że separacja między posiłkiem a wysiłkiem u mnie to minimum dwie godziny, a do tego nie biegam po spożyciu, nie dałem się zabrać 🙂 . Mój kolejny plan biegowy zresztą, jak pisałem wcześniej, był zgoła odmienny 😀 ….Miałem ochotę na zapuszczenie się w dolinę, która zaczyna się kilkaset metrów od campu, za naszą ulubioną, ziejącą magicznymi zapachami włoskiej kuchni, Anticą Abbazią. Ochotę tym większą, że zabrałem ze sobą „Mizunki”, dedykowane w teren… 😀 . Poszedłem więc spać z konkretnym zamiarem w głowie…
Siódma z minutami….Budzik…Po raz pierwszy ustawiony na tym wyjeździe (!) – to przecież urlop, tu nie wstaje się na rozkaz 🙂 . Zmniejszyłem głośność na tyle, by postawi na nogi tylko mnie – w końcu od reszty ekipy dzielą mnie jedynie brezentowe ścianki namiotów… 🙂 …Leżę chwilę wpatrzony w sklepienie namiotu – na zewnątrz budzi się dopiero dzień, wokół cisza, wszyscy odsypiają wczorajszy wieczór…Ja go spędziłem z Jurkiem, ochrzczonym przez nas „Jerzykiem” – by go odróżnić przy komunikatach radiowych, podczas akcji w powietrzu, od drugiego Jurka, który przyjechał ze mną i też jest z nami co roku. Do późna siedzieliśmy przy winie, słuchając wyjątkowej muzyki końca lat 60-tych, początku 70-tych…Reaktywowaliśmy armię gwiazd z Jimim Hendrixem i Jenis Joplin na czele 😀 . Niesamowite, jak muzyka potrafi jednoczyć, a jednocześnie jak tęskno jest przy obecnej mizerii w tej branży za czymś porywającym i wyjątkowym…
Teraz leżę w namiocie i na wspomnienie tych leciwych kawałków uśmiecham się do siebie. Czas wyjrzeć na zewnątrz…..Słońce dopiero co wychyliło się zza horyzontu….
Bosssski widok 😀 ….Szykuje się kolejny ładny i lotny dzień 🙂 . To ważne, bo prognozy meteo nieco straszyły – dziś miał nadciągnąć front i popsuć nam humory. Póki co, jest świetnie…Ciuchy miałem już uszykowane, przekładam tylko czujnik z Ekidenów na „Mizunki” i jestem gotów do akcji. Szeleszczę żwirem wychodząc z campu. Powietrze jest niesamowite – poranny chłodek nie jest jak nasze krajowe zimno, raczej jak schłodzone piwo dla spragnionego… Idealne warunki do biegu 😀 …
Chwila rozgrzewki, by stawy przygotowały się na luźne, piarżyste podłoże i na kierunek – pod górę! 😀 . Zostawiam po prawej knajpkę i zanurzam się w zieloność u progu doliny. Od początku ścieżka, zgodnie z przewidywaniem, usłana jest drobnymi kamykami – trzeba uważać, by nie „stracić” kostki….Od razy czuję, że szlak delikatnie się wznosi, szybko wzrasta tętno….W sumie nie biegam w ogóle o poranku, to też zaskoczenie dla ciała, że podniosłem się z łóżka i funduję mu od razu wysiłek 😉 ….Dobiegam do „wrót” Valle Santa Felicita. Stoi tu charakterystyczna, żółta kapliczka poświęcona Św. Felicji…
Nie poświęcam jej teraz uwagi – zrobię to w drodze powrotnej, zostawiam ją więc po lewej i „ciągnę” dalej kamienistą ścieżką naprzeciw przygodzie 😀 ….Biegną tędy piesze szlaki górskie, co jakiś czas mijam „klapki” z bieżącą wysokością, kierunkiem trasy i czasami przejścia…
Środek doliny wygląda jak wyschnięte koryto górskiej rzeki, po której….nie ma ani śladu 😀 – zapewne jednak tędy właśnie płyną wartko wody podczas gwałtownych ulew….
Ścieżka coraz bardziej się podnosi, szlaki rozdzielają pomiędzy siebie brzegi doliny, która coraz bardziej się zwęża…ja pozostaję na razie po jej prawej stronie….
Jest coraz trudniej…Miejscami przystaję dla złapania oddechu, a miejscami, by pokonać skalne progi….Za nimi przytrafiają się też króciutkie zbiegi…Wrota doliny zostają już sporo za mną….
Docieram do znanego mi z opowieści, magicznego miejsca, gdzie z prawej i lewej strony wznoszą się strzeliste skały. W górę biegną tu trasy wspinaczkowe, których skala trudności wymalowana jest na małych „tabliczkach” informacyjnych wprost na skale 🙂
Ścian pilnują drewniane stanowiska, służące „skałkowcom” do „szpejenia się”, czyli do uzbrajania przed wejściem w ścianę…..Mnie zachwyca co innego: po prawej pochyla się drzewo, jakby oddając cześć wszystkim tym wędrowcom, biegaczom i wspinaczom, którzy porzucają komfort i ciepło „czterech ścian”, przybywają tu, podejmując wysiłek…. 😀
Tuż za tym majestatycznym i urokliwym miejscem zanurzam się mocno w las. po raz pierwszy Garmin kilkukrotnie sygnalizuje utratę sygnału (!) – nie dziwi to, skoro brzegi doliny mocno zbliżyły się do siebie. Teraz staję na odwróconym czubku litery „V”, by zdecydować, którą stroną pobiegnę dalej….Jestem ~400m. n.p.m – jest to niemal dokładnie początek 3go kilometra trasy…
Lewa wydaje mi się ambitniejsza 😀 – wybieram tą. Tu „rozgrzewka” już się skończyła 😀 😀 – wąziutka ścieżynka zakosami prowadzi ostro w górę….Serducho pracuje solidnie, tempo spada, co chwilę bieg przechodzi w marsz, bo trzeba się wspinać przez skalne przeszkody….Rzut oka za siebie rozwiewa wątpliwości – to już prawdziwie trailowa kraina 😀 ….
O tym, że szybko się wznoszę, przekonuje mnie widok z boku…
Tu jeszcze szlak porastają drzewka, wyżej jednak ścieżka zaczyna przypominać półkę przyklejoną do ściany….
Przy zmęczonych nogach i arcy-nierównej nawierzchni, pełnej wystających kamieni i luźnego, skalnego gruzu, bardzo łatwo się potknąć…Staram się wzmóc czujność…Nagrodą są widoki, które otwierają się na dolinę 😀 …..
Kolejny zakręt….
Teren się odsłania, ekspozycja rośnie…Błąd tu sporo by kosztował..Jakby instynktownie biegnę, trzymając się bliżej ściany….Na zegarku wybija trzeci kilometr….Jestem wysoko, trasa kusi, by brnąć wyżej i wyżej….Przeliczam czas. Ustaliłem sobie wstępnie, że najpierw pobiegnę wspomniane 2km pod górę do stóp zakosów, a potem będę się wpinał przez kilometr, by bieg do i z powrotem liczył przynajmniej 6km….Ważna jest zarówno forma – czuję już w nogach obciążenie, a nie chcę się skontuzjować, jak i czas – mija 27 minut od chwili, gdy ruszyłem, zegarek pokazuje niemal ósmą, a czeka mnie jeszcze powrót tak, by zdążyć się wykąpać i zjeść coś, nim pojedziemy w górę latać 😀 ….Z bólem patrzę przed siebie….
No dobrze…..jeszcze kawałeczek, by zobaczyć, co jest dalej 😀 ….Dalej jest…podobnie, bardziej wąsko…
Być może wyżej jest jakiś fajny punkt widokowy, a jeszcze wyżej plateau….ja jednak nie dotrę tam tym razem, czas się niestety odwrócić i ruszyć w dół…
Zbieg wcale nie jest prostszy, staram się – mimo swej masy – robić to lekko i dynamicznie, a jednocześnie z największą uwagą – stromizny raz z lewej, raz z prawej straszą… 😉 ….Są miejsca – progi, gdzie muszę pomału…schodzić 🙂 ….
Teraz w biegu odpoczywam, co nie znaczy, że się dekoncentruję – licho nie śpi, kilka razy moje luźne kostki poczuły zbyt dużą swobodę 😉 …Krajobraz łagodnieje….Dobiegam do polany z kaplicą – tu postanawiam do niej zajrzeć, podziękować patronce i gospodyni tego miejsca za wsparcie, a potem zrobić kilka ćwiczeń…
Tradycyjnie trochę stretchingu, pompki, brzuszki na mokrej trawie i ruszam dalej…Czuję się wybornie 🙂 Za mną niezwykłe wrażenia, przede mną piarg i droga na parking przed Anticą…Mam sporo sił, pora jeszcze nie jest najgorsza…Tempo z typowo górskiego, wraca do nizinnego – na zegarku ~6:00. Mimo moich trailówek na nogach, które świetnie się spisały w górach, postanawiam dołożyć jeszcze z kilometr twardymi uliczkami Semonzo, trzymając się ile się da traw, zamiast chodnika….Są miejsca, gdzie nie udaje się to wcale, ale i takie, gdzie zielony dywan daje ulgę stawom, ot, choćby w pobliżu naszego lądowiska…
Urocze, włoskie miasteczko budzi się do życia….
Ponad głowami góry oświetlone porannym słońcem…Jest już ciepło, temperatura rośnie z minuty na minutę. O tej porze roku, w pełnym słońcu, mamy tu naszą krajową letnią aurę, wręcz upalną 🙂 . Zakręcam w stronę campu, by nie wydłużać specjalnie trasy – 7,7km wystarczy w zupełności. Jestem bardzo zadowolony…Nie – jestem szczęśliwy! 😀 .
Endorfiny rulez!!!
Garmin próbował nadążyć…
Wrażenia…
Bezwzględnie jedna z najpiękniejszych tras, jakie miałem okazję „nadgryźć” – celowo tak piszę, bo to był ledwie początek szlaku, prowadzącego w góry, m.in. do malowniczej wioseczki Campocroce. Za rok mam nadzieję wspiąć się wyżej 🙂 . Wszystko było zachwycające: świt, start o poranku, chłód doliny, majestat gór, jakaś niezwykle wzniosła samotność, niemal metafizyczna – tylko ja, mój oddech i łomot serca o skały….Niezapomniane widoki, przepaście i trudna, wymagająca maksimum uwagi , kamienista ścieżka…
Buty spisały się na medal – przede wszystkim chroniły palce, którymi nie raz „przydzwoniłem” w wystające kamienie…Nie sprawdziłem, jak trzyma bieżnik, bo on…nie miał się czego trzymać 😉 – pod stopami miałem skalne rumowisko pełne kamieni i kamyczków, nogi raz za razem „odjeżdżały” w różne strony – raz nawet, przy zejściu, uciekły zupełnie, a ja lądowałem na dłoniach 😉 …..Mimo to Mizuno Wave Ascend 6 zdały egzamin celująco 😀 .
Dłuuuugo, bardzo długo będę wracał duszą do tych niezwykłych chwil mojego pierwszego, zamierzonego, górskiego krótkiego trailu…….:D 😀
Takie bieganie przenosi człowieka w inny wymiar 🙂 Nie liczy się czas , liczy się otoczenie. Nie ma parcia na wynik jak na codziennym treningu, jest za to czas na podziwianie widoków i na sam na sam ze sobą . Takie chwile są bezcenne!
Dokładnie tak, jak piszesz…lat temu wiele właśnie dlatego szedłem w góry – byłem w innym świecie. Teraz pobiegłem – taki trening nie jest tylko treningiem, to obcowanie z czymś niezwykłym…Rodzaj uniesienia, które trudno opisać…Najchętniej wszystkich bym zabrał tam, do góry, by w ciszy zasmakować tego…. 😀