No i zostałem sam…
Z reguły biorę życie takim, jakie jest. Uczę się nieustannie, że nagłe zwroty akcji są częścią tej naszej drogi i o ile w zwykłej „roboczej” codzienności nie robią na mnie wrażenia, o tyle w kwestiach, które wywołują emocje – a takim są nasze pasje, zainteresowania – postawa ta wymaga ciągłej pracy…Z jednej strony żyjąc chwilą, nie robię wielkich planów, a więc, gdy spodziewany tok wydarzeń się zmienia, nie powinno robić to dziwić i zaskakiwać, z drugiej…czymś jednak trzeba się ekscytować 😉 , coś musi budzić naszą reakcję w zakresie większym, niż wzdrygnięcie ramionami…Klasycznym przykładem, że porywające stany emocjonalne są nam jednak potrzebne do życia, jest moje dość irracjonalne kibicowanie wydarzeniom sportowym…Co weekend cieszę się, a potem przeklinam, gdy lokalna drużyna „przeciętnych kopaczy za nieprzeciętne pieniądze” skazuje mnie jako kibica na męki pańskie…Przeklinam, ale wracam :)…Bo kocham sport, jego piękno i rywalizację…bo sam go amatorsko od lat uprawiam…bo doświadczając wysiłku, wiem, że za nim stoi często ciężka praca…Czasem żartuję, że gdyby to mi płacili za poziom adrenaliny, jaki wydziela się podczas różnych transmisji, zamiast – często przeciętym – ich aktorom, byłbym co roku na okładce Forbes’a 😉 😉 …
Żyję naszym bieganiem. Podkreślam NASZYM, bo odkryłem mnóstwo przyjemności we wspólnym kształtowaniu formy, pracą nad polepszaniem techniki, nad przesuwaniem własnych barier i we wzajemnym przy tym wsparciu. Obecność przyjaciół stała się nieodłączną częścią mojego „życia w biegu”…. Tym bardziej, że poznając swoje realne możliwości przy mojej wadze i upływających latach, skupiam się nie na żyłowaniu wyników, a właśnie na maksymalnym czerpaniu radości ze wspólnego ruchu.
Niestety. Kontuzje i mozolna regeneracja stanęły w poprzek naszemu wspólnemu bieganiu i choć cały czas bardzo mocno wierzę, że razem przetrwamy ten czas, przychodzą chwile zwątpienia…a właściwie – bardziej ogarniającej mnie apatii, gdy dodatni bilans pomiędzy sytuacją, decyzjami moich biegowych partnerów a mą niezłomną wiarą zostaje zaburzony…A tak właśnie stało się w sobotę wieczorem….
Zajęcia BiegamBoLubię kończyłem w towarzystwie naszych sympatycznych Bliźniaków 😀 – lubię bardzo z nimi truchtać, bo obaj to faceci na poziomie i z fajnym poczuciem humoru. Idealnie wpasowują się w hasło naczelne : „przede wszystkim dobrze bawić”. Rozstawałem się z nimi z myślą, że dziś czeka mnie kolejne miłe spotkanie, tym razem z „moimi” dziewczynami 😉 . Już miałem się niedługo kłaść spać, gdy dostałem smsa od Agi, że wraz z Magdą i Jolą wybierają dziś rower i wycieczkę w stronę Biedruska…. 🙁 W ubiegłym tygodniu połączyłem obie aktywności nad Rusałką w spontaniczny duathlon, tym razem zmiana kierunku oznaczałaby moją nieobecność nad jeziorem, nad którym spotykamy się od półtora roku…Ostatnio obie Doroty przyszły z zamiarem uczestnictwa w naszych zajęciach i wybaczyły mi, że ja – z braku trenerów „pełniący obowiązki prowadzącego” – wywinąłem się, bo byłem, bo byłem związany słowem z dziewczynami….Tym razem nie mogłem się podzielić, a zapowiedź przyjścia kilku osób o 10tej na mostek nie pozostawiała wyboru…Mogłem życzyć moim przemiłym koleżankom tylko miłych wrażeń, a sam kładłem się spać ze smutkiem i dodatkowym problemem w głowie – gdy zaliczę już ćwiczebną godzinę, przyjdzie mi pewnie pobiegać samotnie…. 🙁 W dodatku dłużej i dalej, jak to by wymagała zbliżająca się Maniacka Dziesiątka i Poznański Półmaraton….A na „sam ze sobą” nie miałem wybitnie ochoty…
Rano wysypiam się godzinę dłużej niż zwykle. To plus. Nie kipię jednak energią, ot rutynowo – kawa, bułka, net, łazienka, ciuchy i w drogę…Standard. Pogoda jest bajeczna, błękit nieba powala. Na Narożniku, kilkaset metrów od domu, gdy mam już zakręcać dostrzegam obok sklepu na rowerze naszą trenerkę BBLową i świetną biegaczkę, Agnieszkę 😀 ….Trąbię tuż przy niej, ale nie mam nawet czasu, by uchylić okno i zamachać – auto z tyłu naciska….Przy Olimpii brakuje miejsca – no cóż, dopóki „orlenowcy” będą się tu licznie spotykać, dopóty tak będzie…Ustawiam się na asfalcie w pobliżu…Mimo pełnego słońca i iście wiosennej oprawy, powietrze jest chłodne, niewygrzane…Nie rezygnuję z cienkich rękawiczek. Przy bramie stadionowej zamieniam kilka zdań z Barkiem, kolegą z BBLa. Musze jednak się sprężać, bo mija 10ta…
Za wiaduktem, na naszym miejscu spotkań, czeka na mnie już Dorota i Beata, która długo zapowiadała swój powrót po męczących kłopotach zdrowotnych..Witamy się radośnie 😀 . Podobnie…z Agnieszką (!), która zdążyła już tu dojechać na swoim rowerze 🙂 – jej w sumie też już długo bardzo nie widziałem, ostatnio bodaj, gdy miałem ją przyjemność zabrać autem na sobotnie zajęcia na Browarnej 😉 .
Gaworzymy wesoło troszkę wyczekując upływu „regulaminowych” 10ciu minut 😉 , choć zdajemy sobie sprawę, że chyba już nikt do nas nie dołączy…
Tymczasem kilkudziesięcioosobowa grupa przyszłych maratończyków „przepływa” obok nas i rusza na swoje dłuższe wybieganie…10 minut po 10tej zaczynamy truchtać ich śladem. Staram się mieć na względzie, że Dorota biega bardzo spokojnie, a Beata szaleć nie będzie – tempo dopasowuję do rozmowy. Przy 6:00-6:20 można spokojnie podzielić się nowinami i pośmiać nawet 😉 . Jestem z przodu z Beatą, za nami biegnie Dorota, której z kolei towarzyszy Aga na rowerze. Na długim podbiegu za gastronomią robimy w „tył zwrot!” i łączymy się znów w jedną gromadę. Przy cyplu Aga odbija już na swój szlak a my we troje pomału przesuwamy się naprzód. Zataczamy kółko i bez przyspieszania, tak, by nie rozciągać się w stawce, docieramy nad Rusałkę. Kawałek dalej wspinamy się podbiegiem i na wystawionej na słońce, płaskiej ścieżce za nim zatrzymujemy się na ćwiczenia.
Nie wymyślam nic nowego, realizuję to, co zwykle, ale spokojniej i z rozmową w międzyczasie. Dorzucam core stability, które zaczyna być na stałe w programie 😉 – to ważny element sprawności ogólnej, pomagającej lepiej kontrolować ciało w biegu. Kończymy wszystko rozciąganiem. W truchcie do mostku w kilku miejscach pokonujemy wciąż błotne fragmenty trasy. Nie decyduję się na finalny akcent, bo mocno już główkuję, co będę robił dalej. Obie dziewczyny zmykają do domu, a ja biegnę do auta, na łyk soku i ostateczną decyzję…..
Nie lubię…Nie lubię długich wybiegań tylko we własnym towarzystwie! Owszem, mam muzykę, bez niej byłaby już totalna klapa…Co innego, gdy jestem na wyjeździe, tam nie mam wyboru, jestem zdany na siebie, ale tu….. 🙁 . Wokół mnóstwo biegaczy-solistów, duetów i mniejszych grupek….Zerkam na Garmina….”Cóż, jak mawiał masz narodowy bohater: ‚nie chcem, ale muszem’..”. Nie mam nawet przygotowanej playlisty, będę miał dźwięki podawane przypadkowo. „Oby tylko mi nie przerywał, jak to miał ostatnio w zwyczaju” myślę o odtwarzaczu w telefonie i naciskam PLAY. Telefon do paska, na plecy i jazda….
Mój prawy pośladek przez chwilę przestygł i teraz, gdy ruszam w stronę wiaduktu, kuleję… 🙁 . „Cudnie się zaczyna..” przebiega mi przez głowę myśl…”Jeśli nie będzie wyraźnie lepiej, zawrócę i pomaszeruję z powrotem” ustalam sam wobec siebie. Niestety boli każdy krok…Nie powala, ale też nie słabnie…W biegu próbuję sobie rozmasowywać, uważnie wsłuchując się w ciało…”Rozbiegasz..” – dialog w głowie trwa….Sam jednak krytykowałem zawsze taką postawę i teraz jestem niekonsekwentny…O czekającym mnie imprezach na asfalcie staram się w tej chwili w ogóle zapomnieć…Liczy się tylko kawałek ścieżki przede mną…
Improwizuję z trasą…Chciałbym dorzucić do tego, co w nogach jeszcze z „dychę” przynajmniej i to w biegu ciągłym. Dziś nic mnie nie rozprasza, nie muszę przystawać, nie mam komu robić zdjęć 🙁 , okoliczności więc sprzyjają. Najprostszy wybór kierunku to „oklepany” już Strzeszynek, ale przynajmniej trasa jest szeroka i w miarę płaska. Nic tylko biec….Kontroluję tempo na zegarku – zakładam okolice 6:00, choć Daniels podpowiadałby mi jeszcze wolniej. Na razie, do gastronomii, udaje się zapanować nad nogami…Nad bólem również. Może dlatego, że się rozgrzałem, a może wpadłem w monotonię wolnego biegu…Nie wiem, na neie muszę zawracać i to się liczy. Muzyka, mimo przypadkowości w wyborze utworów, układa się w spokojny podkład…Ona ratuje mi życie 😀 – pozwala się zasłuchać, nie myśleć o szczegółach tego, co robię…Na cyplu doganiam na dystans kilkudziesięciu metrów dziewczynę. Przypomina mi sylwetką Olę – koleżankę Magdy – która pobiegła z nami kiedyś kilka razy. Porusza się dość równo zbliżonym tempem, więc „się podczepiam”…Lutycka „przepuszcza” bez zatrzymywania się. „Chyba-Ola” cały czas przede mną, teraz może ze 20 metrów w przodzie. Zerkam kontrolnie na zegarek…5:40…Ciut za szybko, choć to moje przelotowe tempo. Staram się jednak miarkować, bo mam jeszcze kilka kilometrów przed sobą…Wstępnie chciałem zrobić nawrotkę przy stadninie, ale teraz myślę o „rogalu” dopiero na pomoście w Strzeszynku. Nogi póki co niosą, ból jakby przysnął znużony jednostajnym rytmem i pochrapuje tylko od czasu do czasu 😉 , droga przede mną więc otwarta…W lasku przed ostoją koni, „niby-Ola” nagle zatrzymuje się, spotkawszy znajomego…Mijam ją – to jednak nie jest Ola…Zostaję sam z pilnowaniem tempa. Cały czas staram się przyhamowywać, bo mam zakusy nawet na 5:30…Biskupińska za mną…Na otwartej przestrzeni czuję słońce na plecach, ale też przyjemny powiew chłodniejszego wiatru – idealne zestawienie 🙂 . Znów las, szlak meandruje…Dużo rowerów, ale tu to normalka – pewnie gdy będę wracał, będzie ich jeszcze więcej, bo pogoda mobilizuje mieszczuchów do wyjścia z domu 😉 . Czuję się…samotnie… 🙁 Gdzieś pod ciepłym i przyjemnym potokiem dźwięku na uszach jest pustka…Znam tu każdy kąt, wiem jak kształtuje się ścieżka, znam zakręty…Jest wszystko, nie ma przyjaciół….
Zatopiony w myślach podbiegam ostatni odcinek do zakrętu na „Strzeszyńską łąkę”, za nią już opadający cross do plaży….Sporo tu ludzi….Dobiegam do pomostu, ale się nie zatrzymuję…Wbiegam na deski z postanowieniem, że dotrę do końca i nawrócę bez pauzy…Kusi, nawet bardzo…Tu zawsze przystawaliśmy, tu dopadały nas endorfiny i tu na nas czekały miłe dla oka widoki…Nie tym razem. Dłonie sięgają końcowej barierki, odpychają się i rozpoczynam odwrót…Samotność mnie przegania…Podbiegam łąkę nieco wolniej, jakby chcąc złapać oddech przed czekającymi mnie ponad sześcioma kilometrami…Ból się budzi wraz ze zmęczeniem, albo to moje myśli robią mu pobudkę….Nogi już nie chcąc nieść tak swobodnie…Staram się rozluźnić, odprężyć…dziś już kilkanaście kilometrów za mną…Za Biskupińską, w lasku, focha dostaje odtwarzacz w komórce…Wykrakałem… 🙁 Kilka razy zapada cisza w słuchawkach, ale udaje się wymacać na kabelku przycisk Play i zmniejszyć adrenalinę, która od razu skacze w górę…Niestety za kolejnym razem to nie pomaga – jestem zmuszony przesunąć kieszonkę z telefonem na brzuch, wymacać suwak i wydobyć „upierdliwca” z ukrycia, a potem z pochewki…Na tą okoliczność muszę przystanąć i to mnie najbardziej WKURZA! W las wędruje kilka wymyślnych epitetów… 😉 😉 . Na szczęście nie staję, a PRZYSTAJĘ – reanimację przeprowadzam już w truchcie….Pomaga….Udaje mi się złapać poprzedni rytm, choć mam wrażenie, że człapię….Przyglądam się też od dłuższego czasu wskazaniom tętna. Oczywiście przy jednostajnym biegu nie ma gwałtownych skoków, rośnie pomału, ale…w sposób ciagły..o jedno, dwa uderzenia…Trochę mnie to martwi, bo liczyłem, że uzyskam co najmniej prostą na wykresie jako znak adaptacji wysiłkowej, tymczasem zmęczenie odkłada się wyraźnie w ciele… 🙁 🙁 … Jak przy tym prognozować cokolwiek na „połówkę”?? Nie wiem….Znów Lutycka okazuje łaskawość – załapuję się na przechodzącą grupę rowerzystów…..Po „tej stronie świata”, czyli „Rusałkowej” zawsze psycha odpoczywa, tym razem jednak znużenie trasą powoduje, że staję się niecierpliwy…”Kiedy koniec?”…”Chce mi się pić!”…takie myśli plączą się po głowie…Zaczynam odliczać odcinki”:…byle do gastronomii…byle do słupka 500m..itd. W głowie rośnie podziw dla wszystkich moich znajomych, pokonujących raz za razem treningowo, bez przerwy 20km…Może moje ciało i psycha nie są gotowe, może to dyspozycja dnia, może ból, który sabotuje poruszanie się…Nie wiem….Dziś biegnę bodaj pierwsze prawdziwe, spokojne wybieganie, a mam milion wątpliwości, którym towarzyszy w tle wiele sygnałów z ciała – wspomnień byłych kontuzji i tych aktualnych…Nie ma tu żadnej „poezji biegu” – to raczej mozolne „tłuczenie” kilometrów na przekór wszystkiemu…
Zbliżam się do mostku jak w transie…Nie mam zamiaru stawać, od razu odbijam pod wiadukt i kieruję się do auta. Ból towarzyszy każdemu krokowi, nie jest obezwładniający, to raczej jak chory ząb, który „ćmi”, nie pozwalając o sobie zapomnieć…Chcę już zakończyć tą „nierówną walkę”. Wreszcie jest moje auto! Stop…13,5km za mną – to daje z zajęciami ~19km w nogach. Jest odrobina satysfakcji…dawka endorfin wspomagana cudownym słońcem…Siadam pod otwartą klapą bagażnika…Ulga. Mam świadomość, że ból i zakwasy miną, że nie będą miały żadnego znaczenia…Milczę…Nie mam nawet do kogo otworzyć gęby, podzielić się wrażeniami…. 🙁 . Wypijam sok i jem banana – po raz pierwszy zabrałem ze sobą coś do jedzenia (!). Szukam kosza, by wyrzucić skórkę…i zachodzę aż na stadion, bo nigdzie bliżej nie znajduję pojemnika!…Czas już stąd wracać….Odpoczywam dopiero w drodze. Tu myśli się uspokajają….Tu też przychodzi satysfakcja, że wykonałem kawał „świetnej, nikomu niepotrzebnej roboty” 😉 …
Garmin był mi towarzyszem…
Zajęcia o 10tej
Sam na sam
Wrażenia…
Ciężko napisać mi coś ekscytującego. Nabiegałem niemal 20km, co w moim wypadku jest godne odnotowania. To bezwzględnie plus. Tempo?…Cóż, tu liczyłem, że ze średnią 6:03 to ja mogę na koniec świata dotrzeć i jeszcze wrócić…Prawda jest brutalniejsza. Moja masa, już dość znacząca, zdaje się rosnąć wprostproporcjonalnie do mijanych kilometrów 🙁 …Dziś końcówka nie była jeszcze może bez kontaktu z rzeczywistością, ale na sporym zmęczeniu…Myślę, że połówkę przebiegnę, przetruchtam, przedrepczę, czy jak to nazwać, może nawet uda się poniżej dwóch godzin, choć powątpiewam…Nie to jest ważne – ważne, by dobiec 🙂 . Dziś sprawdziłem, że „jakoś” dam radę…
Czy samotność biegacza jest jego przeznaczeniem?…Ostatnimi czasy mocno temu zaprzeczałem, wystarczy jednak kilka niespodziewanych zwrotów akcji, kontuzje…zmiana planów…a ścieżka pustoszeje…Nie tracę wiary jednak. Uważam, że podejmując wspólnie wyzwania, zostawiając nie tylko pot i łzy na ścieżkach, ale i masę radości, serca, kształtujemy między sobą więź. Na tyle silną, że gdy przychodzi któremuś z nas pauzować, nie schodzi do szatni, nie zajmuje miejsca na trybunach na – posługując się porównaniem z najpopularniejszą dyscypliną wśród gier zespołowych 🙂 – ale siada na ławce rezerwowych, JEST NA DOBRE I NA ZŁE Z DRUŻYNĄ…. 😀 .
Jest jednak dla mnie pewne niebezpieczeństwo, bardziej jednostkowe, osobiste – mocno wiążę się z ludźmi emocjonalnie. Wspólna pasja daje ku temu świetne pole. Razem jest łatwiej, przyjemniej i nie trzeba motywacji, bo jest w nas. Jednak…zapominam czasem na śmierć, że to tylko bieganie 🙁 …za nim jest życie, ze swoją powagą, obowiązkami, zapracowaniem, zabieganiem i miliardem spraw przeróżnych, priorytetowych…To z tamtej strefy wychodzimy, by pobiegać razem. I całkiem realne może być to, że przy całej sympatii jaka nas wzajemnie łączy….przyjdzie mi biegać samemu.
Bo to…nie zależy ode mnie…..Niestety….