Maniacka Dziesiątka – debiut i test
Właściwie to się nie miało wydarzyć. A może dokładniej – miało, ale data była nieznana. Pomimo tego, że sport mam w genach i uwielbiam rywalizację, moja definicja biegania bliżej jest „ekscytującej przygody” niż „walki ze wszystkich sił o życiówkę” 😀 . Zapisy na Maniacką, w tym roku jubileuszową, 10tą, zaczęły się od dość spektakularnego ubywania miejsc. Dla wielu ten bieg, z racji daty, jest oficjalnym otwarciem sezonu i cieszy się od lat niesłabnącym zainteresowaniem. W naszym Team’ie otwarcie puli od razu zrodziło plan na wspólną świetną zabawę. Przy okazji – mój debiut w imprezie powyżej 5km i w dodatku ulicznej 🙂 . Ponieważ ja nie mam ciśnień w tym zakresie, jedyne, co mnie pociągało to radość bycia na trasie z moim zespołem 🙂 . Tym, co jednak przesądziło, były pełne ekspresji i wymowne słowa Agnieszki, która moje asekuracyjne „zobaczę” skwitowała: „Chcesz być wiecznym supportem???”, nawiązując do wspólnego wsparcia dla Magdy z jesiennego maratonu. To zdanie zadziałało jak bomba z opóźnionym zapłonem 😀 😀 . Jeszcze tego wieczoru znalazłem się na liście. Klamka zapadła.
To był początek grudnia. Maciek, Magda, Agnieszka, ja…Wszyscy zacierali ręce na myśl o pierwszym wspólnym występie. Maciek dobrze pamiętał te endorfiny, jakich doświadczał wspólnie z Piechem i Kony’m w ubiegłym roku. Podobnie Magda i Aga, które po raz pierwszy razem przebiegły oficjalny dystans i świetnie się bawiły 🙂 . Teraz miałem do szerokiej grupy szczęśliwców przystąpić i ja 🙂 . Dołączyłem…by teraz, w marcu, z grupy zapaleńców…zostać niemal samemu… 🙁 Pierwsza dwójka boryka się z kontuzjami, a los udziału Agi, która tak mnie zmotywowała, wisi na włosku z uwagi na alergię…
Skoro już jednak podniosłem rękawicę, postanowiłem podjąć jakieś kroki, by zapewnić sobie względny komfort tego debiutu. W miniony poniedziałek po raz pierwszy udało mi się na koszykówce nieco przyhamować zapędy i zagrać na 3/4 😉 , a to dzięki temu, że znalazłem się w mocnym składzie. Dodatkową motywacją do włączenia „trybu oszczędnego” były bóle przeciążeniowe, które czuję zwłaszcza w pośladku i achillesie. W środę znów wstrzymałem się z podbiegami na Cytadeli, które planowałem. Czwartkową herbatkę w Strzeszynku konsekwentnie potraktowałem rekreacyjnie, choć kusiło mnie, by pobiec – wsiadłem na rower i obok Magdy, też na dwóch kółkach, asystowałem Magdzie B. w jej sprinterskich zapędach 😉 . To była dobra decyzja – nie dość, że przemiło spędzony wieczór…
to jeszcze zachowałem maksymalną świeżość na dziś… 😀 . Jedyne, co spędzało z oczu sen z powiek, to…buty…Biegam niemal wyłącznie po lasach, więc aktualnie „ujeżdżam” dwie pary trailówek – wygodnych, ale mocno bieżnikowanych….Kupno „startówek” wykluczyłem choćby ze względu na to, że musiałbym je najpierw troszkę rozbiegać, a czasu na to nie ma. Rzutem na taśmę podreperowałem u fachowca stare „żelazka” z Saucony – niby z najlepszą amortyzacją…Trochę się obawiam mojego godzinnego kontaktu z twardym podłożem…Jednak wczoraj, gdy je odebrałem i założyłem, okazało się, że stopa już odwykła od nich i czułem dyskomfort…Pozostało ostatnie wyjście – Ekideny 75: wciąż w bardzo przyzwoitym stanie, świetnie dopasowujące się do stopy niczym domowe kapcie i co niezwykle ważne – lekkie, najlżejsze ze wszystkich moich butów 🙂 . Owszem, pod spodem jedynie pianka Eva, ale jeszcze pod śródstopiem nie tak mocno uklepana, powinna mnie ochronić…Aby się przekonać o prawidłowym wyborze, zabrałem je ze sobą wczoraj na mały teścik przy okazji odbioru pakietu startowego…
i wizyty w na nieodległej bieżni, gdzie chciałem też wreszcie ponownie skalibrować czujnik na nogę 😉 . Wyszło bardzo pozytywnie, odetchnąłem z ulgą – nic nie obcierało i choć potruchtałem po tartanie, nie obawiałem się już kontaktu z bezlitosnym asfaltem 😉 .
Niestety w ostatniej chwili odpada również Aga – smutno mi, bo była to moja ostatnia nadzieja na „wesołą dychę”…i choć wiem, że spotkam na miejscu Piecha, Bliźniaków, to jednak z ekipy, z którą najczęściej przemierzam biegowe szlaki nie będzie nikogo 🙁 🙁 …No cóż, takie jest życie….Zdrowie ważniejsze od najfajniejszej nawet przygody, nie ma co się napinać i ryzykować – nie ten bieg, to będą następne wspólne. Czas mi się szykować. Poranna kawa, bułka z dżemem…Za oknami szykuje się kolejne wyzwanie – przez ostatni tydzień pogoda była bajeczna, dzisiejszej nocy nastąpił gwałtowny zwrot akcji – temperatura spadła, zaczął intensywnie padać deszcz i co najbardziej frapujące – zaczęło bardzo mocno wiać…A zapowiadają jeszcze szczyptę śniegu….Ojj, będzie wesoło 😀 .
Wychodzę do ogrodu. Nie pada. Przez chwilę zastanawiam się nad wyborem stroju. Na dół, kupione w środę na tą okazję lekkie 3/4te, do tego kompresy…na górę termo i koszulka techniczna. Póki co moja lekka wiatrówka założona na wierch ochroni przed wiatrem, na bieg najwyżej ją ściągnę, złożę w kostkę i założę na rękę…Wiatr jest przejmujący, bardzo chłodny. Gdy wychodzę niebo nawet jakby się przejaśnia…W drodze jestem wcześnie, już o 10:30, półtorej godziny przed biegiem. Do Malty nie mam blisko, ale jadę przez trzy ronda wygodną dwupasmówką, więc przemieszczam się sprawnie. Celowo wybrałem się z dużym zapasem czasu, by upolować dobre miejsce do parkowania. Wczoraj wstępnie upatrzyłem sobie sąsiadujące z terenami maltańskimi osiedle domków jednorodzinnych i tam właśnie zostawiam samochód. Dobrze, że jestem tu wcześnie, bo na ponad godzinę przed startem nawet tu zaczyna się zapełniać….
W drodze do hangarów wioślarskich, gdzie udostępniono biegaczom szatnie, prysznice i zlokalizowano depozyt, przechodzę obok Biura Zawodów…Dosłownie „zasysa” mnie na chwilę do środka, by schronić się na moment przed lodowatym wiatrem…W tym krótkim marszu zmarzłem paskudnie 🙁 …Zaczynam się zastanawiać, czy nie pobiec jednak w kurtce, bo to nie jest zwykły zefirek – porywy uderzają znienacka z prędkością ponad 10m/s i wychładzają bardzo…Będziemy mieć ten wiatr na początku w twarz – może to i dobrze, bo później pomoże w finiszu, gdy odwrócimy kierunek biegu 😉 ….Dzwonię do Marka-Bliźniaka, kiepsko mnie słyszy, ale udaje mi się dowiedzieć, że deponuje sprzęt, więc jest niedaleko. Idę tam…
W drodze przyglądam się tafli jeziora – wzburzonej i rozfalowanej jak nad morzem… 😀 . Z Markiem jest jego brat, Maciek i Piechu 😀 😀 . Dołącza Bartek z BBLa i biegający z nami w niedzielę, Zbyszek. No wreszcie znajome twarze 🙂 …
Mimo kiepskiej aury, humory nam dopisują. Piechowi, z racji skąpego ubioru, jest najzimniej 😉 …
Czekamy jeszcze chwilę, bo okazuje się, że w naszym kierunku zmierza Tomek z Jolą, nasi dotychczas wirtualni biegający znajomi, którzy przyjechali tu ze Świecia. Wreszcie jest okazja poznać się osobiście 🙂 . Gdy już jesteśmy skompletowani ruszamy na start truchcikiem. Czasu jeszcze sporo, przeszło pół godziny, ale podobno w wyznaczonych strefach trzeba stawić się na kwadrans przed startem, więc nie zwlekamy. Im bliżej Baraniaka, tym tłum kolorowych biegaczy, ściągających tu zewsząd, gęstnieje 😀 . Zatrzymujemy się na małe rozciąganie przy ławeczce. Pogaduchy trwają…
…i wygłupy 😉 …
Przychodzi wreszcie czas, by się rozdzielić zgodnie z oznaczeniem stref na numerze startowym. Mnie, jako debiutanta i tego, który nie deklarował ambitnych planów, przydzielono do ostatniej sekcji 🙁 …Póki co, trudno oszacować, ilu będzie obok mnie biegaczy – ruch panuje tu niczym w ulu, wszyscy, rozgrzewając się, biegają w obu kierunkach…
Miło mi, gdy z tej kolorowej, rozproszonej gromady raz za razem ktoś krzyczy do mnie „Cześć, Paweł” 😀 . Kilka osób podbiega i zamienia parę zdań – czuję się tu jak w jednej, wielkiej rodzinie 😉 . Gdy już formujemy pomału szyk startowy, odnajduje mnie Dorota – nasza koleżanka z niedzielnych spotkań, która biega spokojnym, własnym tempem zawsze. Razem doczekujemy sygnału startowego.
Mój bieg.
Gdzieś daleko na przedzie pada hasło „START”, ale tłum przede mną ani nie drgnie…Czekamy…Gdy wreszcie rusza marszem, za chwilę znów się zatrzymuje w miejscu. Tak się dzieje kilka razy. Patrzę ponad głowy ludzi przede mną – Baraniaka w tym kierunku opada, widzę więc jak fala biegaczy osiąga wysokość kładki z Galerii Malta, a my…wciąż tkwimy w miejscu 🙁 . Niepokoi mnie też bardzo, że za mną….nie ma już wielu osób – tak naprawdę w niewielkiej odległości od nas stoi motocykl policyjny, zamykający „peleton”…Nie mam, co prawda, ambitnych planów, ale właśnie sobie uświadamiam, że przyjdzie mi na trasie na pewno sporo osób wyprzedzać, co jednej strony jest sympatyczne, ale z drugiej…męczące… Wreszcie nasza grupa zaczyna się żwawiej przemieszczać – od marszu do lekkiego truchtu. Trzymam dłoń na zegarku i gdy przekraczamy maty pomiarowe, startuję Garmina.
No…to – zabawę czas zacząć ! ! 😀 😀
Nigdy nie jest tak, że w głowie nie ma żadnego planu 😉 ..Nawet, gdy tak jak dziś, moim zadaniem jest po prostu przebiec trasę, to gdzieś pod rzadkim już owłosieniem na czaszce 😉 majaczą jakieś drobne cele 😀 …Oczywiście mam nadzieję w debiucie nie biec dłużej niż godzinę, chyba że zdrowie przeszkodzi…Kwestia kolejna – dobrze rozłożyć siły, czyli: zaczynam spokojnie, a potem wraz z ustawionym centralnie na wyświetlaczu zegarka, tempem średnim z kilometra, będę próbował konsekwentnie trzymać się pułapu takiego, aby w dobrej kondycji wrócić nad Maltę i tu spróbować w końcówce finiszować. Może nawet uda się małe BNP, czyli niewielkie, ale konsekwentne przyspieszanie wcześniej – wszystko uzależniam od samopoczucia 😀 . Z takich konkretniejszych zamiarów będę dążył do tego, by z tej odległej pozycji dogonić mojego „paralotniowego” przyjaciela, Marka, „ojca chrzestnego” mojego biegania 🙂 . Dalej będę się rozglądał za innym znajomymi, w tym Markiem-Bliźniakiem, którego – jak szacuję po ostatnim BBLu, mam nawet szansę „dopaść” 😉 . Wszystko oczywiście z rozsądkiem i tym, co mi podpowie ciało…
Pierwszy kilometr jest rozpoznawczy. Dorota „podpina się” pode mnie i kawałek biegniemy razem: ~6:00. Przyjemnie jest truchtać spokojnie obok innych biegaczy i móc podziwiać widoki. Kibice na kładce ponad drogą mobilizują dopingiem 🙂 . Początkowo rozmawiamy, ale już po kilkuset metrach…nosi mnie 🙂 …Zaczynam wyprzedzać, tym samym tracąc kontakt z Dorotą…Po prostu przeskakuję do przodu i oddzielają nas ludzie…Wiem, że ona pobiegnie swoim tempem i nie będzie się szarpać, ja zostaję już sam na sam ze sobą….I muzyką. Zakładam drugą słuchawkę i puszczam dźwięki…Jakby adekwatnie do etapu biegu, odzywa się nastrojowo Adele….Odpływam….Nie ma mnie… 😉
Endorfiny chyba już się zaczęły wydzielać, bo gdy przecinam Zamenhofa mam ochotę przybić z zaskoczenia piątkę…policjantce 😉 . Dalej jest kawałek prostej i zakręt na drogę równoległą do zabudowań Politechniki Poznańskiej…Tempo moje wzrasta…5:40 to wciąż spokojnie, ale sporo jeszcze przede mną, więc na razie tego się trzymam…Zakręt…Most na Kórnickiej…Przyglądam się rzece po obu stronach…Trochę tu też kibiców…Kawałek dalej zakręt w Groblę…Przypominam sobie wczorajszy wieczór, gdy wracałem ze stadionu na Śródce – postanowiłem zawrócić na Solnej i pomału objechać trasę…Właśnie tu, gdzie biegnę teraz, zakręcając w Wierzbową, pomyślałem: „jutro będę tu żwawo cisnął” :D. No i stało się. Mam trochę luzu tu, znów wyprzedzam…Gdy wbiegamy pomiędzy kamienice na Mostowej, do pamięci powraca historia tej ulicy, w miejscu której płynęła niegdyś..odnoga rzeczna, zwana Zgniłą Wartą . Nazwa nieciekawa, bo i ciek miał charakter zastojowy, a że dodatkowo przedostawała się tutaj kanalizacja, to i sławę miał kiepską. W końcówce XIX w. postanowiono go zasypać, a na terenie zaczęły wyrastać kamienice, z których wiele..właśnie mijam 🙂 . Mimo wszystko ten fragment miasta onegdaj miał swój urok – Grobla, którą zostawiliśmy za plecami, była…wyspą 🙂 . Dobiegam do Chwaliszewa. W to miejsce wybrałem się kiedyś zupełnie specjalnie, urzeczony starymi fotografiami. Po lewej mam zakręt w kierunku ulicy Garbary – kolejny punkt zwrotny, ale po prawej zostawiam zakątek, w którym jeszcze do lat 60tych ubiegłego stulecia stał…. piękny, żelazny most, pod którym płynęła, jak przez wiele wieków wcześniej, rzeka Warta (!!!). Kawałek Wenecji w Poznaniu 🙂 . Niestety w 1968r. koryto Warty zasypano, przenosząc jej bieg w obecne miejsce, a urokliwe Chwaliszewo skazując na zapomnienie i degradację….
Zakręcamy…Kilka osób mnie blokuje z prawej więc ścinam nieco po chodniku..Już, gdy biegliśmy Mostową, zrobiło się wokół jakby ciemno, a z nieba zaczęły spadać małe, białe kulki gradowe…(!!) . Teraz aura pokazuje, co potrafi – kibice i przechodnie, którzy zatrzymali się, by popatrzeć na nas, teraz kryją się pod osłoną balkonów i okapów…A my niestudzenie do przodu….Wreszcie dostrzegam mojego kolegę, Marka – realizacja punktu pierwszego z mojego planu już bliska 😀 . Biegnie spokojnie w towarzystwie osób ze swojego zakładu pracy, które sam zachęcił do biegania. To niezwykle wesoły facet, mam ochotę przyspieszyć, by szybciej sięz nim zrównać, ale odpuszczam, bo i tak z każdym krokiem jestem coraz bliżej. Wreszcie zachodzę, a raczej „zabiegam” go od tyłu, chwytając pod ramię. Jest zabawnie 🙂 . Żartujemy, a potem przedstawia mnie osobom towarzyszącym. Witam się z nimi i…wracam do swojego tempa, zostawiając ich za sobą 😀 – pora wracać do planu…Garbary się kończą, skręcamy w Krakowską…Tu spodziewałem się dłuższego podbiegu, tymczasem trasa tylko w końcowym odcinku, przy Starym Browarze, lekko się wznosi. Wąsko. Niestety, trwa tu przebudowa jakaś, muszę zwolnić w wąskim gardle. Wyskakujemy na Królowej Jadwigi, zaczynając tym samym powrót nad Maltę. Trochę rozkojarzam się odbierając krótki telefon i korzystając ze słuchawek na uszach. Mijam matę pomiaru międzyczasu na półmetku…Czuję się świetnie, ciało pracuje bezbłędnie. Problemów oddechowych – zero, uczucia zmęczenia – brak, kontuzje – jestem rozgrzany, nic się nie dzieje, kilka razy epizodycznie coś poczułem w kolanie i kostce, ale minęło… 😉 . Nastrój – świetny, muzyka mnie uskrzydla, a w żyłach, zamiast krwi, endorfiny….Długa prosta delikatnie opada w dół…Na zegarku zaczyna się utrzymywać 5:30…”Jest dobrze, tak będę ciągnął dalejł”. Cały czas lawiruje między innymi biegaczami przesuwając się do przodu…Myślę, czy aby nie za szybko się rozprężam, zostało jeszcze trochę, na dobiegu do mostu, gdzie jestem, prawie 4 kilometry…”Spokojnie, wróćmy nad Maltę, tam puszczę wodze fantazji” – myślę i cały czas przeskakuję do przodu. Krzyżówka z Zamenhofa, w lewo po skosie i wpadam na asfalt, który okala jezioro…Wciąż nie widzę Marka-Bliźniaka, który był moim spontanicznym celem nr 2 🙂 . Nic to, trzeba trzymać wartkie tempo a sam się znajdzie – o ile nie pobiegł dużo szybciej, niż przypuszczam…Przebiegamy mostkiem nad spiętrzeniem Cybiny, zaraz za nim zakręt w prawo…Teraz już tylko trzeba trzymać się brzegu jeziora – ten asfalt, meandrujący nieco, prowadzi do mety…Ósmy kilometr, kontrola samopoczucia – jest świetnie, zmęczenie marginalne, mogę więc spokojnie przyspieszyć..Nieoczekiwanie problemem staje się wąska ścieżka 🙁 …w pewnym momencie, mijając, biegnę nawet poboczem torów kolejki – Maltanki! 😀 . Rzut oka a zegarek: około półtora kilometra do końca – idealny moment, by dorzucić węgla do pieca…Zaczynam finisz, gdy z daleka widzę potężny zegar „regatowy”..Teraz mijanie innych jest wręcz irytujące 😉 – kosztuje chwilowe zwolnienie, wykorzystanie zdolności gimnastycznych, a potem przyspieszenie, by znów wejść „na obroty”. Pod zegarem mój oddech jest już szybki i głęboki…Zostało dosłownie 200 metrów. Teraz można poszaleć. Wydłużam krok. Pech chce, że blokuje mnie gromada osób przede mną – muszę ich obiec „po zewnętrznej”, czyli z lewej 😉 . Widzę linię pomiarową, jeszcze 70 metrów…50…20…Wreszcie przecinam strefę pomiaru…Dobiegłem. Ba!! Kończyłem dziarskim sprintem!!! Kto by się spodziewał… 😀
Stopuję zegarek, ale nie mam głowy nawet, by sprawdzać, jak wyszło 😉 …Kilka głębszych oddechów i niezwykła myśl: „może by jeszcze gdzieś potruchtać?” 😀 . To oznacza, że pobiegłem zbyt zachowawczo…No właśnie, a jak właściwie wyszło?? Ze sporym opóźnieniem zaglądam do zapisu Garmina: 55:24…Szału nie ma, ale to i tak mój najlepszy rezultat na „dychę”… 😉
W drodze do hangarów wpadam na Kony’ego (!!) – podwójnie miło go widzieć, bo raz – rzadko ostatnio wpada na BBLa, dwa – mimo szwankującego achillesa, pobiegł rewelacyjnie 🙂 . Gratuluję i przebijam się dalej przez tłum do „swoich”. Dzwoni Piechu, ale nie słyszy mnie czytelnie…Dopiero, gdy stajemy razem znów pod depozytem, mamy okazję na gorąco omówić bieg. Bliźniaki nie celowały z wielu względów w „życiówki”, jedynie Piechu miał swój „tajny plan” – wygląda na to, że się powiódł, bo nowy „best time” robi wrażenie: 44:33 (!). Tomek „Hotmas” jest również bardzo zadowolony: 48:26. Mnie ciekawią Bliźniaki – Maciek życiówki nie zrobił, ale 46:41 budzi szacun, a Marek, którego próbowałem dogonić, zaskakuje mnie swoim: 52:59…Myślę, że przy lepszym moim początku pewnie miałbym szanse go dojść…
Wszyscy są w wybornych humorach…
Chłodno się jednak robi od stania, więc proponuję Maćkowi i Markowi podwózkę, a z pozostałymi żegnam się. Do kolejnego wspólnego biegu 🙂 . Odcinek do auta marszem wydaje się bardzo dłużyć, plus jednak jest taki, że gdybym pojazd zostawił bliżej, tkwiłbym teraz w potężnym korku na wyjeździe z ulicy Krańcowej…A ja mam inny, chytry plan 😀 😀 . Wsiadamy i „tajnymi” uliczkami osiedlowymi przemykamy bezboleśnie w kierunku Antoninka i dobrze znanej nam ulicy Browarnej. W ten sposób okrążymy Jezioro Maltańskie w odwrotnym, do większości biegaczy, kierunku 🙂 . Strzał w dziesiątkę! Ruch tu mniejszy, a i okolica biegowo-sentymentalna 🙂 . No właśnie…. Nieśmiało Maciek wypowiada na głos myśl, która w tym samym czasie zaświtała i Markowi, i mnie 😀 : „a może by tak…potruchtać…dla rozluźnienia..na naszej pętli??” 😀 . Nie trzeba nawet dyskutować nad tym. Kierunkowskaz i za chwilę staję na parkingu. Małe ogarnięcie ciuchów i w drogę 😀 …Nie jesteśmy do końca normalni 🙂 , to już nie nowina – po zawodach na 10km, zbaczamy z drogi do domu, by…POBIEGAĆ! 😀 . Szybko jednak znajdujemy sensowną argumentację: „wszyscy profesjonaliści tak robią, rozluźniają się po biegu spokojnym truchtem” 😀 😀 . Cóż – ważne, by głowie to jakoś wytłumaczyć, reszta nie ma znaczenia 😀 . Po przyjęciu takiej wykładni, teraz już z uśmiechem na ustach obiegamy pomału znaną nam doskonale z sobotniego „BBLowania” pętlę 🙂 . Doliczamy do dzisiejszego przebiegu ponad półtora kilometra. Jesteśmy bardzo zadowoleni 🙂 . Teraz już ze spokojną duszą możemy naprawdę wracać 😀 😀 😀 ….
Garmin zapisał…
Zawody:
Pętla:
Wrażenia…
Multum. O części wspomniałem przy okazji opisu, tu zbiorę tak ekspresowo. Pogoda – jak się okazało, nie ma większego znaczenia, i tak wyszło lepiej, niż się spodziewaliśmy, bo straszono nas wichurą oraz deszczem ze śniegiem… 🙂 . Atmosfera – ogólna, zawodów, super!. To już jednak specyfika imprez masowych, że oferują miłą zabawę. Osobisty nastrój – smutny, bo brakowało Moich Dziewczyn i Maćka. Dobrze, że spotkałem się z Piechem, Braćmi, Tomkiem, Jolą, a także Zbyszkiem i Dorotą. Bardzo miłe były przelotne przywitania i kilka słów zamienionych z różnymi dalszymi znajomymi biegowymi. Wszystko to tworzyło otoczkę „Big Running Family” 🙂 . Cele – zrealizowane w 200tu procentach. Pobiegłem spokojnie, bez napinania, szarpania, dość równo. Utrzymywałem stale, rosnące tempo, a na końcówkę zostawiłem siły, dzięki czemu mogłem swobodnie finiszować 🙂 . Dogoniłem mojego „latającego” Marka, a nawet sporo wyprzedziłem, Marka-Bliźniaka nie udało mi się natomiast dojść, choć to nie był absolutnie warunek sine qua non dobrej zabawy 🙂 . Największy sukces to swoboda i lekkość w tym biegu. No i brak kontuzji. Testy – Ekideny 75 spisały się zacnie, ich lekkość i wygoda były kluczowe, nie obudziła się też żadna bolesność na dłużej, więc ciało dało radę. Psychika tym bardziej. Muzyka – była kluczem, to ona poniosła mnie do przodu bardziej niż wiatr w plecy na ostatnich kilometrach. Dobór utworów w ramach playlisty był przypadkowy, ale wszystko ułożyło się w jeden, wielki zastrzyk motywacji i dobrego nastroju.
Co było „lekcją na następny raz”? Zbyt asekurancki początek – tu wynikał z ogólnego podejścia do biegu bez wyznaczonych ram czasowych i oswajania z poruszaniem się w tłumie. Kiepska strefa startowa – mogłem przemyśleć przy zgłoszeniu, określając zamierzony czas. Wyprzedzanie – w konsekwencji ulokowania na tyłach, musiałem przez cały bieg co chwilę zygzakować, uciekając się często do wbiegania na chodnik, trawę, czy nawet tory kolejki. Dobrze, że posiadam sprawność ogólną i wyczucie dystansu, bo manewrowanie w przewężeniach groziło podcięciem współbiegacza(y). Gdybym parł na czas, moja frustracja byłaby spora, gdyż każda taka operacja wytrącała z rytmu i niepotrzebnie zabierała siły.
Ogólnie cieszę się bardzo z zaliczenia biegu, który już dwa lata temu pojawił się w otwartych planach. Minął nad wyraz sympatycznie i na plus. Szkoda ogromna, że nie było ze mną tych, których obecność jeszcze bardziej mogłaby mnie uskrzydlić. Ufam, że przebiegniemy dystans razem za rok. W kontekście czekającej mnie połówki zyskałem kilka cennych doświadczeń, choć wciąż…perspektywa 21 kilometrów…wprawia mnie w zadumę…… 😉 😉 . A to już niebawem…..