Przedświątecznie – samotnie przed siebie…
Dwie pary butów, w teren i na asfalt, dwa komplety ciuchów, Garmin z opaską, mp3-ka…i inne duperelki – wszystko trafiało wczoraj do plecaka, a ten do bagażnika. Kilka razy, nim ruszyłem na Święta w Zachodniopomorskie, sprawdzałem, czy biegowo jestem przygotowany 🙂 . Trasa dojazdowa, pokonywana od lat, jest wyzwaniem dla mojej psychiki. Na szczęście wczorajszy nikły ruch na drodze, jakby nie świateczny, pozwolił spokojnie dotrzeć na miejsce. Miałem też miłe wsparcie na fejsie, z którego wiadomości docierały wprost przed oczy na wyświetlacz telefonu z uruchomionym i czuwającym nad jazdą, Yanosikiem 😉 🙂 . Dzięki nim, z jednej strony kontrolowałem drogę, a z drugiej moje mysli były daleko…
Dziś jest przepiękny dzień. Jak przedsionek lata. Zastanawiam sie od rana, czy wybiegnięcie w samo południe nie będzie zbyt obciążające…W końcu jednak muszę się z wysiłkiem w upały zaprzyjaźniać – czeka mnie przeurocze biegowe lato z przyjaciółmi, a także lipcowa „dycha” w Chrzypsku, na którą w tygodniu sę zapisałem. Poza tym na niebie sporo jest cumulusów, które co jakiś czas „skręcają ogrzewanie” 😉 . Wskakuję w ciuchy – na okazję wyższych temperatur wziąłem ze sobą koszulkę techniczną bez rękawków, którą używam z reguły na siłowni. Jest wręcz wymarzona – luźna, z siateczkami, zapewniającymi wentylację 🙂 . Wychodzę. Powietrze nie stoi, lekki wiaterek co chwilę je porusza. Rozgrzewka na skraju wioski…Myślę nad trasą…mam ochotę na „dychę”, ale zobaczymy, jak pójdzie. Spokojnym tempem – chcę mieć z tego przyjemność…Wybieram pętlę, która zaczyna się tu, gdzie stoję, wiedzie „tyłami” domostw, potem wzdłuż lasu, przecina asfalt, dalej brzegiem pól do odległej o niecałe 2km wioski i powrót poboczem drogi.
Odpalam muzykę – będzie mi dziś kompanem i pozwoli myślą uciec do tych, który brakuje teraz obok…Początek jest delikatny i radosny…muszę się jednak kontrolować, by nie gnać…Gdy wkraczam na drogę w stronę lasu, łapię rytm, a do krwi dostają się endorfiny…Poczucie wolności, dzikiej przyrody, wiosny i cudowna muzyka, która jest niemal dedykowana, tak mnie unosi, że rozkładam ręce jak do lotu 🙂 …I mam ochotę krzyczeć 🙂 …Uwielbiam ten stan!… 🙂 . Wielką radość potwierdza też…tempo, które sięga 5:20-5:30…Jeszcze w czwartek, chłodnym wieczorem, umierałem przy nim, teraz…FRUNĘ!…Jestem sam, więc na głos wyrzucam z siebie emocje…prosto z serca 😀 …Tak mi się lżej leci 😉 …
W połowie trzeciego kilometra powinienem, zgodnie z planem, zakręcić po literze „L”, krawędzią lasu…Czuję się jednak tak dobrze, że wbiegam do niego na wprost, by „wyciąć” z tej połaci zieleni kawałek trasy i dołożyć do dystansu. Znam tutejsze zakamarki na tyle, by się nie pogubić. Niestety droga jest fatalna – w cieniu mocno błotnista i strasznie wyboista, zmusza mnie do skakania z prawej na lewą stronę i z powrotem. Obiegam tak kawałek leśnymi duktami i po literze „C” wracam do krawędzi lasu…Świetnie. Bardzo mi się przyda w podliczeniu kilometrażu ten śródleśny „cypelek”. Z drugiej strony miło wrócić na styk pola i lasu – w nim było bardzo duszno, a teraz, na otwartej przestrzeni znów powietrze przyjemnie mnie owiewa…Docieram do asfaltu…Obiecałem sobie, że dziś nie będę szalał z fotkami, bo to mnie wybija – robię więc teraz kilka szybko…drodze za mną…
i ścieżce, którą teraz pobiegnę…
Martwi mnie, że ten odcinek stale się wznosi. Z reguły biegałem w odwrotnym kierunku, było przyjemnie…Faktycznie, gdy ruszam, teren się podnosi…Do tego wzmaga się tu wiatr, wiejący w twarz i mocno grzeje słońce…Ciężko, choć tempo przyzwoite, 5:20-5:30…Spoglądam w przód, nie widzę końca wzniesienia…Wreszcie, gdy docieram w jego okolicę na około 50 metrów…przystaję, by złapać oddech…Czuję zmęczenie, ale i ogromną radość…Spoglądam za siebie…
i przed siebie…
Gdzieś obok, nad głową wesoło brzęczą pszczoły w kwiatach – piękna wiosna…
To nie koniec. Nie ma obijania się. Ruszam dalej. Na szczyt podbiegu, potem w dół, do wioski, którą już widzę…Nie zatrzymuję się, zakręcam w prawo, na asfalt…Gorąco. Tu powietrze stoi. Trochę się tego spodziewałem…Nie lubię twardej nawierzchni, do tego nagrzanej…Trzymam się pobocza…którego brak 😉 . Przyspieszam mimowolnie, chcę się wyrwać z tej patelni. Najpierw lekko w górę, potem ciutek w dół, a końcówka to jeszcze jeden asfaltowy „garbik” z zakrętem…Na zegarku 9ty kilometr…I 5:08. Woow!…Ale nie myślę o tym, kombinuję, jak tu dorzucić jeszcze 1000 metrów, będąc właściwie…u celu…Jedyny sposób to pruć dalej asfaltem 😉 . Masochizm, ale trudno. Wyhamowuję, końcówka „dychy” będzie spokojniejsza. Robię małe wahadło tam i z powrotem i melduję się znów na rozdrożu wjazdowym do miejsca przeznaczenia. Kilkanaście metrów i zegarek „odhacza” 10ty kilometr….Pycha!! O to chodziło 🙂 . Szukam cienia…Przysiadam przy ścianie dawnych zabudowań gospodarczych…Odpoczywam…
Gdy już chwilowa awersja do słońca mija, spaceruję w pobliże ruin pałacu…
Taka mała chwila z myślami….
Wędruję przed dom i rozciągam się, a potem dorzucam sobie na „deser” 20 minut ćwiczeń: trochę siły, ale głównie wałkowany przeze mnie core i zmagania w parterze 🙂 . Pot cieknie a ciało się trzęsie z wysiłku…Aż chce się żyć 😀 😀 ..
Garmin wygrzał się ze mną…
Wrażenia…
Jednak południowa pora była średnio fajnym wyborem :/ . Niby to kwiecień, ale operacja słoneczna potrafi nie tylko opalić skórę, ale nawet za nią zaleźć 😉 . Trzeba to brać pod uwagę następnym razem.
Nie lubię już biegać samemu 🙁 . Dziś wybiegając miałem świetny nastrój – nic dziwnego, okoliczności przyrody aż zapraszają – po pierwszym kilometrze już mnie roznosiło z emocji, ale…..tęskno za czyjąś obecnością obok…
Nie spodziewałem się, że druga część biegu dziś delikatnie mnie „naruszy”, w końcu miało być rekreacyjnie…Z premedytacją jednak przyjąłem fragment podbiegowy „na klatę”, akceptując kolejny raz, że bieganie to nie tylko „błogostan człapania” 🙂 . Mam plan poruszać się też jutro – w końcu trzeba wykorzystać bliskość pięknych terenów, no i wypełnić świąteczny czas po rezurekcji i wielkanocnym śniadaniu 😉 …