Pod górkę…
Tym razem już nie ekspentuję – w południe korzystam ze słońca, a nie robię sobie z niego wroga 😉 . Około 15tej z południowego-zachodu napływają półprzezroczyste stratusy, dając wytchnienie – dla mnie jest to sygnał, że czas zakładać buty…Plan tworzy się na bieżąco. Czuje się świetnie, więc decyduję się na trening siły biegowej. Mam zbadane za ostatnią wizytą bardzo sympatyczne wzniesienie, moją prywatną Górę Łez ;), około 3ech kilometrów stąd, pośrodku lasu. Idealnie wkomponowana w otoczenie, a w dodatku reką leśników oczyszczona w wiekszości z zieleni, co umożliwia wygodne, choć strome, dotarcie na szczyt i powrót dookoła bez zbędnych komplikacji..Dziś staje się celem numer 1.
Dotarcie do lasu przez pierwsze 1,8km wiedzie moim mało lubianym asfaltem. Braknie tam pobocza, albo jest bardzo nierówne…jedyny plus, że to mało ruchliwa droga, jest tu cicho i spokojnie. Odpalam zegarek i zaczynam od krótkiego podbiegu…Po około 100-150 metrach orientuję się, że źle wcisnąłem i Garmin „nie zatrybił”…A niech to szlag 🙁 …W irytacji coś tam sobie pokrzykuję, szeroko otwieram usta i wprost do gardła wpada..mi mucha…Krztuszę się…Bosssski początek… 😉 . Na szczęście po chwili jest już ok i mogę tak naprawdę po raz drugi ruszyć do boju…Asfalt ucieka pod nogami, biegnę równo i dość żwawo. Muzyka znów niesie…Mam wrażenie, że w las wbiegam..po chwili 🙂 . Nie dziwne to – 5:10-5:20 to nie jest moje zwykłe tempo 🙂 . Zjawiam się pod górką po 20tu minutach i prawie 3ech i pół kilometrach, rozgrzany i gotowy na wyzwanie…
Zastanawiam się, ile razy się tu sponiewieram..5?..A może 10??..Trzeba zacząć, by się dowiedzieć..Obowiązkowo rozciągam się przed startem na szczyt. Planuję wbiegać lewą stroną – ten odcinek ma ok 150m i najpierw się wznosi, potem wypłaszcza, by w drugiej części podnieść się do ok 45stp i wprowadzić tak na najwyższy punkt górki. Zbiegać będę na tyły, a potem mocno „zagraconą” gałęziami po wycince drogą, dużym łukiem obiegnę górę z prawej, schodząc do jej podstawy i wracając do punktu wyjścia 🙂 . Całość zamknie się w 400-metrowej pętli. Zaczynam. Lekko, rozluźniony, oddech jednak od razu się pogłębia. Skręcam w prawo. Tu wzniesienie robi wrażenie…Pod piętami pustka, całość ciała wspina się na śródstopiu. W tempie. Miękkie podłoże sprężynuje. Mocno pracuję rękoma – to bardzo pomaga..Przez myśl przebiega mi okładka książki Kiliana Jornet, na której mistrz skyrunningu tak właśnie pokonuje stromiznę 😀 😀 . Ostatnie kroki są ciężkie..Gdy jestem na szczycie garbu wyhamowuje i przystaję, by złapać oddech – płuca pracują jak wielkie miechy, próbując zaczerpnąć tlen…Zbiegam. Pomału, bo muszę bardzo patrzeć pod nogi…Oddech się wyrównuje, a gdy osiągam drogę u podnóża jestem gotów na kolejny start. Przed nim jednak znów rozciąganie. Drugie podejście jest podobne, ale trudniejsze, bo wysiłek się sumuje. Co ciekawe, wszystko robię na dość znośnym tętnie, mimo, że płuca szaleją…Na szczycie ponownie brakuje im objętości.. 😉 . Niestety, gdy jestem znów na dole, czuję mojego znajomego prawego achillesa..Wiem, że muszę uważać, bo jak nigdy właśnie dziś jest on tak mocno eksploatowany. Rozciąganie to przerywnik, ale w skupieniu wykonywany. Tym razem na szczycie nie przystaję – robię kilka kroków i zbiegam praktycznie od razu…Tak lepiej…Gdy biegałem zawody GP, nigdy na mecie nie stawałem, ale „dochodziłem do siebie” w marszu, dlatego teraz też jest to lepsze rozwiązanie…Praktykuję to w następnych podbiegach…Gdy mam ich już 5 za sobą, postanawiam, że zrobię kolejne 5 powtórzeń…Muzyka cudownie mi pomaga, motywuje, pozwala rozszalałe emocje zebrać w jeden strumień i zamienić w potrzebną teraz siłę…I zachować koncentrację – ważną, bo nogi wraz ze zmęczeniem tracą elastyczność..Na kolejnym zbiegu zahaczam o gałąź i wielkimi susami łapię równowagę – rozkojarzenia, zwłaszcza podczas drogi w dół, mogą sporo kosztować…W ostatniej próbie osiągam szczyt, chwilę krążę po nim, by „się ustabilizować” 😀 , a potem robię okolicznościowe foto… 🙂
Górka jest pośrodku lasu, ładny stąd widok na zieleń wokół…moje oko przykuwają bardzo sympatyczne do spenetrowanie tereny wycinkowe na tyłach 🙂 …
Zbiegam. Przystaję na rozciąganie. Niestety achilles dostał w kość…Boli…I stretching nie uspokaja jego irytacji 😉 . Postanawiam w drogę powrotną ruszyć spokojnie, tym bardziej, że startuję długim podbiegiem…Staram się wsłuchać w muzykę, zamiast koncentrować na stopie…Jakoś się udaje, po kilkuset metrach łapię rytm i nie myślę o bólu…Niespodziewanie 50 metrów przede mną przeskakuje urodziwa sarna 🙂 . Decyduję, że zdejmę aż do wybiegu z lasu słuchawki i posłucham jeszcze melodii przyrody… 😀 . Gdy wracam do oznak cywilizacji, mój zegarek przypomina o słabej baterii…”Nie rób mi tego” myślę..”pozwól chociaż skończyć dychę…” . Niepokoję się, bo odezwał się już w połowie podbiegów i lada chwila może się wyłączyć…Do 10km brakuje mi kilkuset metrów…Przyspieszam i to znacząco…O dziwo achilles nie protestuje – dobrze, że go rozciągałem na bieżąco 😉 …Udaje mi się dopiąć dystans i to w tempie 4:48 (!) – jak po orce pod górę całkiem przyzwoitym 🙂 .
Przechodzę do marszu…Myśląc o bolącym ścięgnie, chcę pozostały asfaltowy kilometr przespacerować…Nie mija jednak nawet 100 metrów, gdy endorfiny podrywają mnie do truchtu…”Tak leciuuuuutko” powtarzam sobie w duchu i tak staram się trzymać aż do wioski. Na skrzyżowaniu dróg zatrzymuję zegarek, który okazał łaskawość i …padł po kilku sekundach 🙂 . CO za wyczucie sytuacji 🙂 . Trening skończony. Było naprawdę zacnie… 😀 . Teraz czas na mały suplement w postaci ćwiczeń na trawniku przed domem….Nie ma zmiłuj się… jest do wykonania praca 😉 .
Garmin szczęśliwie zapisał…
Wrażenia.
To było smaczniejsze niż świąteczny wypiek. Czasem, a zwłaszcza, gdy w duszy sztorm, mam ochotę na mała poniewierkę, na mocniejsze wyzwanie. Dziś tak było. Nie sądziłem, że zechce mi się 10 razy wnosić swoje 100kg na szczyt i wracać, a jednak zawziałem się i poszło 😀 . Zostawiłem na górce kalorie, pot, ból, zwątpienie, ale przywlokłem stamtąd wiarę, że można więcej, niż się wydaje, trzeba tylko odważnie po to sięgać…W życiu również…
Bo stać nas na znacznie więcej, niż myślimy…. 😀