Odmulanie…
Po naszym niedzielnym „biegowym opłatku” nadszedł świąteczny tydzień. W tym roku układ dni wolnych wypadł średnio korzystnie. We wtorek Wigilia, środa i czwartek świąteczne, piątek teoretycznie pracujący i po nim weekend…Od lat spędzam ten czas u rodziny na Zachodnim Pomorzu, krainie wymarzonej do biegania, gdzie – jak w snach – ubieram buty i biegnę prosto do lasów, gdzie wokół malownicze górki i dolinki, jeziora i małe śródleśne stawki, a pośród tego wijące się i nie wiedzieć dokąd zmierzające leśne dukty…Tym razem zastanawiam się, jak rozłożyć sobie w czasie „zajęcia terenowe” – chciałbym dać odpocząć nieco nogom, ale też zdaję sobie sprawę, że ascezy przy stole nie będę uprawiał i ruch będzie niezbędnym elementem walki z nadprogramowymi kaloriami…
Wigilia ma akcent biegowy – pod choinką odnajduję termos, „Urodzonych biegaczy” i nakładki z kolcami na buty. Staram się miarkować w jedzeniu, ale ciasto od zawsze było moją słabością….Zapala się „red alert”, muszę zweryfikować zamiary i czym prędzej ruszyć w teren, by choć w części przepalić „zapasy”…
Pogoda nie ma znaczenia. Mimo, że lekko mży co chwila i tak jest super – o tej porze roku powinienem stawiać czoła zaspom, a tymczasem mamy jesień 😉 . Ubieram się w termo, koszulkę techniczną i wiatrówkę, ale cofam się, by zostawić koszulkę – dwie warstwy przy temperaturze ~5stp. będą wystarczające. Rozgrzewam się chwilę w marszu dynamicznym, potem stawy i można ruszać. Nie mam planu, dokąd biec, będę improwizował.
Z wioski wybiegam jak zawsze drogą poza linią gospodarstw, na styku z rozległym polem. Wolno…Zdaję sobie sprawę, że ciężko będzie mi się rozkręcić. Początek jest nawet obiecujący…Gdy docieram do drogi, która z reguły wyprowadza mnie w kierunku lasu, zmieniam decyzję – wracam kawałek do wylotu z wioski i tam obieram kurs na tzw. filipsztak – wiosną bardzo malownicze miejsce pośród górek, ze stawkami i ptactwem, otoczone mieszanym drzewostanem. To odludzie, gdzie jedynym śladem cywilizacji są resztki dawnych domostw i dzikie sady, które latem wciąż owocują….O tej porze jednak kraina ta raczej przywodzi na myśl tolkienowskie obrazy z drogi dzielnej gromady Hobbitów do Krainy Zła….
Dla mnie początek szlaku nie jest najprzyjemniejszy – droga tu, choć nieznacznie, ale cały czas się wznosi, by potem nagle, jak sinusoida, rozfalować się góra-dół. Na odmulenie po przedawkowaniu ciastem kiepski to wybór. Biegnie mi się ciężko – o ile oddech jest ok, o tyle nogi nieść nie chcą a prócz tego mam wrażenie, jakbym opasał się dodatkowym obciążeniem (!)…Fatalne uczucie…Wewnętrzny Głos ma pożywkę, by się naigrywać z mojej głupoty przy stole…Czekam na moment, gdy się rozgrzeję, licząc, że wtedy pójdzie łatwiej…Mija pierwszy, drugi i sięgam trzeciego kilometra, a sytuacja się nie zmienia…Porażka 🙁 …Dobrze, że jestem sam, bo mogę sobie pod nosem „nawtykać” niewybrednie…
Teren jest mi znajomy, choć teraz, gdy krzewy odarte są z liści, a paleta kolorów uboga, wiele miejsc wydaje się obcych…Odnoszę nawet wrażenie, jakby przyroda nie życzyła sobie mojej tu obecności. Pod nogami co rusz mam wielkie połacie błota, które muszę przemierzać ostrożnie…
a w kilku miejscach droga w las jakby zarosła tylko po to, bym się zgubił….Nieoczekiwanie mijam zaparkowane na krawędzi polany, pośród młodników, terenowe Suzuki – znak to, że nie tylko ja się wybrałem do krainy Orków, zapewne gdzieś w pobliżu są leśnicy….
Gdy docieram, do tzw. pustek, czyli miejsc niegdyś zamieszkałych, wokół jest ponuro i tajemniczo..Natura dawno upomniała się o swoje – tu i ówdzie sterczą tylko fragmenty ruin….
Chwila na foto daje sercu się uspokoić i zastanowić, dokąd biec dalej. Eksperymentuje nawet ze zdjęciem panoramicznym…
Mam limitowany czas, poza tym miałem się tylko „odmulić” zamiast szaleć, jednak już teraz wiem, że dystans urośnie mi do ok 9-10km. Zagłębiam się w las.
Tu znów co kawałek „przeprawy”…
Nie dziwi mnie to. Wokół sporo jest mokradeł i torfowisk. Jedno mijam po prawej…
Grzęzawiska nadają miejscu nieco baśniowy, ale i ponury o tej porze roku charakter…
Gdybym zboczył ze ścieżki i zapuścił się tam nieopatrznie, mógłbym już na stałe wpisać się w tutejszy koloryt 😉 ….
Zerkam na zegarek, czas wracać. Punkt zwrotny obieram w miejscu styku z prostopadłą drogą – obracam się tu o 180stp. i kieruję wydeptaną chwilę wcześniej ścieżką. Nie chcę jednak jej w zupełności powielać, robię małą modyfikację, która skutkuje crossem przez las i dotarciem do polany w miejscu…w którym mnie jeszcze nie było 😉 . Szybki rzut oka w poszukiwaniu znajomych punktów orientacyjnych. Z pomocą przychodzi…samochód, który mijałem – mam nadzieję, że nie przemieszczał się w międzyczasie 😉 . Obieram kurs na auto i w drodze do niego zauważam dwóch facetów w „centkowanych”, zielonych strojach, obaj ze sprzętem w dłoniach. Pozdrawiam ich, salutując z uśmiechem. Odpowiadają tym samym i zagadują. Przystaję więc, gaszę muzykę i ucinam krótką rozmowę. Z bliska dopiero orientuję się, że to nie pracownicy LP, ale poszukiwacze militariów, skanujący tutejszą ziemię w poszukiwaniu różnych pamiątek z przeszłości. Jeden z nich pokazuje mi swój „urobek” – nie jest imponujący, ledwie kilka guzików, nieczytelna moneta i łuska. Nie to dla nich jednak jest najważniejsze – jak twierdzą, najistotniejsza jest możliwość wyrwania się z domu, od stołu (i żon – jak dodają 😉 ) i odrobina ruchu 😀 . W tym jesteśmy zgodni 🙂 . Kiwam na pożegnanie i kieruję się na swój szlak. Dopiero teraz czuję, że ciało złapało rytm, że poruszam się już swobodniej, choć daleko temu do lekkości. Górki znów dają lekko w kość, ale dalej odcinek, który w przeciwną stronę wznosił się, teraz łagodnie sprowadza mnie w dół. Kontroluję dystans, aby zamknąć go „około dychy” – decyduję się przed dobiegiem do wioski skręcić w lewo, w świeżą przecinkę, by tam dołożyć jeszcze małą pętelkę. W ten sposób wybiegam na trasę z której na początku zawracałem, a droga do punktu wyjścia stoi przede mną otworem. Próbuję na ostatnich kilkuset metrach pobiec nawet szybciej, ~5:10-5:20. To wszystko, na co mnie dziś stać.
I tak jestem zadowolony, że niemal godzinę spędziłem niezwykle pożytecznie. Bieganie okazuje się być czasem zbawienne… 😀
Garmin biegł ze mną…
Wrażenia.
„STOP” – to słowo powinienem sobie dziś napisać i postawić na stole. Wiem, że się nie da, bo jak w każdy świąteczny czas, przygotowanego żarcia starczyłoby na wikt dla obsługi manewrów NATO w pobliskim Drawsku Pomorskim 😀 . Dzisiejszy początek treningu jednak dał do myślenia, a przede wszystkim upewnił, że w najbliższych dniach traliowe powtórki nie będą jedynie fanaberią dla zabicia czasu, ale… koniecznością.
Postanowione.