….Nigdy nie zwątpić….
Przepraszam…Już na wstępie. Każdego z Was, który zacznie czytać ten wpis. Ostatnio tak rzadko tu zostawiałem jakieś słowo dla Was, a dziś, gdy siadacie po słonecznym i pewnie wybieganym weekendzie, szukając tu wreszcie kolejnego odcinka towarzyskiej sagi, czy może opisu kolejnych moich przebytych kilometrów…przeżyjecie zawód…. Wybaczcie mi….
Tego bloga nazwałem kiedyś „Życie w biegu”, bo kilka lat temu jedno splotło się z drugim nierozerwalnie. Wraz z otwarciem mojej duszy na moich przyjaciół, stawianie kroku za krokiem na leśnych ścieżkach, przestało być dla mnie jedynie czynnością fizyczną, stało się niekończącym się przeżywaniem, doświadczaniem uniesień i wielkich chwil szczęścia. Drobiazgi zaczęły sprawiać, że uśmiech nie schodził mi z ust. Nic, czym wcześniej się zajmowałem, nie zmieniło tak bardzo mojego życia, nawet koszykówka, w którą gram ponad 30 lat…Wszystko za sprawą ludzi, którzy wypełnili moją przestrzeń i stali mi się bliscy jak rodzina…ludzi, którym we wspólnym trudzie i radościach, podarowałem swoje serce, podarowałem siebie….Już nie błąkałem się po leśnych zakamarkach sam, bez celu, zacząłem frunąć na spotkanie tych, których sukces często znaczył dla mnie więcej, niż własny i wywoływał u mnie łzy i poruszenie głębsze, niż własne życiowe przeżycia…..Tak było….Przez ostatnie ponad dwa lata……
Ten wpis będzie o życiu z biegiem w tle…
Ktoś kiedyś powiedział, że nie ma nic bardziej wartościowego w życiu, niż oddanie siebie drugiej osobie, odnalezienie szczęścia w robieniu czegoś dla kogoś. To taki stan, w którym nie koncentrujesz się na sobie, przesuwasz siebie na plan dalszy, a myślisz tylko o tym, by swoim działaniem sprawić, by ta druga osoba była szczęśliwa. Bieganie zupełnie niespodziewanie przyniosło mi taką możliwość…Sam przeciętnie nadaję się do tego sportu. Owszem, mam serce i wolę walki, ale jestem duży, ciężki, wolny…nie mam wrodzonej lekkości…i tego „drygu”, tego „czegoś”, co odróżnia rzemieślnika od artysty. Oczywiście – staram się rzemiosło swoje zmieniać…Do zmian trzeba zawsze motywacji. Ja ją znalazłem, trzymałem się jej i ona dodawała mi skrzydeł…Zrzuciłem ponad 15kg, zacząłem znów ćwiczyć, inaczej jeść, przeszedłem swoistą fizyczną metamorfozę…Wszystko po to, by z tymi, którzy mają bieganie we krwi, talent od samego Boga…móc choć wyjść na trening, pobiec i nie umrzeć….by móc z nimi spędzić choć kilka chwil, bo te chwile stały się dla mnie najcenniejsze. Może dla tych, do których biegłem, były zwykłym przerywnikiem pomiędzy trudną i wyczerpującą pracą, a pełnym galopujących obowiązków domem. Dla mnie….były tym, co dawało sens….
Zawsze uważałem, że aby móc budować relacje z ludźmi, czy to na gruncie pracy, czy wzajemnych pasji…trzeba się na nich otworzyć. Robiłem to szczerze i z wiarą, że zostanie to docenione, a reakcja będzie podobna. Ufam ludziom…Bardzo się z nimi wiążę, to naturalne zresztą, gdy zaczynamy dzielić ze sobą każdy dzień…Jestem przy tym szczery – gdy mi coś leży na sercu, staram się zawsze to mówić i to jak najszybciej, by problem nie rósł jak balon…Przede wszystkim jednak szanuję ludzi. Staram się rozumieć to, że mają prawo do lepszych i gorszych chwil…Że wszyscy jesteśmy sumą zalet i wad…By ze sobą dobrze żyć, trzeba umieć akcent postawić na to, co w nas wartościowe i piękne, skupiać się na tym, co nas łączy, a nie dzieli…..Spędzanie razem czasu, wspólna walka na zawodach, czy zabawa na treningu, to wzajemne poznawanie, a im bardziej się poznajemy, tym lepiej możemy się rozumieć i więcej czerpać wzajemnie ze wspólnego kontaktu….I bardziej się ze sobą wiążemy…Na dobre i na złe.
No właśnie…na dobre i na złe….Jest w życiu taka przedziwna i całkowicie nielogiczna prawidłowość, która odnosi się do wielu jego obszarów i na wiele ma fundamentalny wpływ. Nigdy jej nie akceptowałem, nie mówiąc o szukaniu sensu i racjonalności w tym, że tak często się potwierdza….Niestety, bardzo, ale to bardzo działa ona w sferze kontaktów międzyludzkich, czyli tam, gdzie lokowałem i lokuję najwięcej tych najistotniejszych emocji. Ta zasada przeczy rozsądkowi i może dlatego tak bardzo opiera się mojej akceptacji, której zresztą nigdy nie zazna. Ta reguła mówi, że im bardziej w życiu się staramy, im więcej serca wkładamy w pracę nad czymś, czy budowanie czegoś (np. relacji z drugim człowiekiem), tym większy spotykamy ze strony życia opór i często tym większą odnosimy porażkę….Paradoks???…Oczywisty…Ilu z Was podejmowało się trudu treningowego, realizowało skrupulatnie plany biegowe, czy konsekwentnie, z wielką wiarą w sukces, poświęcało swój czas, by później oglądać z boku, jak wygrywają Ci, którym nie zależało nawet w procencie tak, jak nam?…Ci, którzy robili wszystko od niechcenia, nie pokazując takiego zaangażowania, jak my?…Ile razy przeszło Wam zadawać losowi retoryczne pytania: dlaczego on-ona dostaje od życia to, na czym jej-jemu nie zależy tak bardzo jak nam, albo w ogóle nie zależy, albo nawet manifestuje wręcz swoją obojętność i zniechęcenie?…To ma również smutne przełożenie na relacje międzyludzkie….Nie wiem, ile magnetyzmu ma w sobie i skąd się bierze ta paradoksalna różnica w sile przyciągania między obojętnością a zaangażowaniem, ale to właśnie postawa „mam w nosie” daje w życiu wśród ludzi większą szansę akceptacji, przywiązania, czegoś więcej. Może to jest tak, że w życiu potrzebujemy wyzwań, może i w sferze duszy i serca, a więc sympatii, przyjaźni, miłości, słowem – emocji, jest podobnie. Może zaangażowanie i dawanie z siebie daje drugiej osobie sygnał, że oto w relacjach wzajemnych coś się ugruntowało, „wszystko już wiadomo”, a nawet na takim gruncie „ciekawsza” jest niewiadoma, zaskoczenie….Może, gdy druga osoba staje się dla nas ważna, a tym samym pomoc jej i bycie dla niej, stajemy się jacyś tacy….”oczywiści”, „przewidywalni”, chwilami nawet „uciążliwi”….a przede wszystkim kontakt z nami – ten we wspólnym bieganiu i poza nim – jakiś taki „prozaiczny”, pozbawiony tego dreszcza niepewności…..Może….I niezależnie ile w tych dywagacjach prawdy, nie potrafię tego rozumieć, nie mówiąc o akceptacji 🙁 ….Dochodzi bowiem do takiej naturalnej ewolucji u tej osoby, która oferuje siebie: od drobnego zaangażowania w drobne rzeczy, po konkretną pomoc, wsparcie, chęć bycia, spędzania czasu, wspólnego czerpania radości z tego, co niesie życie, każdy dzień. Dochodzi martwienie się nie tylko o stan zdrowia własny, ale tej drugiej osoby, troska, gdy dochodzi do kontuzji i myślenie kategoriami dobra i szczęścia tej drugiej osoby……A ta druga osoba?….Pierwotnie podekscytowana i szczęśliwa z zainteresowania i tej stałej myśli innej osoby o niej, ewoluuje w innym kierunku: obojętnieje i odsuwa się…jakby czyjeś zaangażowanie stawało się ciasnym ubraniem, a sam fakt jego istnienia odbierał życiu nutkę ekscytacji i wyzwania….Może zaczyna to przypominać relację matki, która angażuje się w swoje dziecko, bo je kocha, powtarzając: „ubierz się ciepło”, albo „smutny(a) jesteś? coś się stało?” a my myślimy: „Boże, znowu, zaczyna się…” i uciekamy z domu, bo tam, za drzwiami, jest ciekawsze i mniej przewidywalne życie…..
Jestem dojrzałym facetem. Wielu mogłoby nawet zgryźliwie powiedzieć, że już nawet nieco „przejrzałym”….Mam za sobą wiele lat uczenia się życia i wraz z nim smak goryczy wielu porażek. Intensywność tego smaku wiąże się z dwiema ważnymi moimi cechami. Jestem emocjonalny – to pierwsza z nich. Druga zaś to nabyta świadomość, że nie bogactwo materialne liczy się w życiu najbardziej – nigdy status nie był dla mnie priorytetem, wychowałem się w środowisku nieustającej walki o byt i staram się żyć każdym dniem w ramach tego, co mi przynosi. Prawdziwie bezcenni są ludzie wokół nas. Warto dawać im siebie, to, co w nas najlepsze (emocje, uczucia), by wzbogacać ich życie, bo to co materialne, rozpadnie się po nas w proch, a to, co ofiarujemy drugiej osobie – w tym to najważniejsze: serce, będzie trwać w nich i pamięci być może latami….Tak, tak, wiem – niesie to ze sobą oczywiste ryzyka, jak choćby to, że otwierając duszę na kogoś, stajemy się delikatni i bardzo łatwo nas dotkliwie zranić…Wszytko przeżywamy ze zdwojoną siłą i jest to powód do szczęścia, ale też im wyżej „pofruniemy”, tym upadek może bardziej boleć….Są i poważniejsze konsekwencje…Wiążąc się przeżyciami, emocjami, pasjami z ludźmi, tym czymś, co w pewnym momencie rodzi głód kontaktu, tęsknotę za wspólnym biegiem, wyczekiwanie na kolejne wspólne patrzenie na pomoście w rozgwieżdżone nocne niebo, wsłuchiwaniem się z kolejnym krokiem na ścieżce w odgłosy kukułki, czy wspólne chłonięcie zniewalających majowo-czerwcowych zapachów kwitnących drzew i kwiatów….wszystko to niesie ze sobą niebezpieczeństwo zagmatwania mniej lub bardziej ułożonej naszej codzienności…..Wiem….Ale jeśli umiemy wszystko rozsądnie wyważyć, mamy szansę przeżywać życie głębiej i tej codzienności nadać niezwykłych kolorów….
Zawsze powtarzam, że życie jest krótkie…i jedyne, co w nim pewne, to to, że nam umyka….Staram się za wszelką cenę łapać w nim każdą chwilę i nadawać jej sens. Nie samym bieganiem. Kontaktem z drugą osobą i zaangażowaniem. Mawiają: „śpieszmy się kochać ludzi, bo tak szybko odchodzą…”…To prawda….Sympatie, przyjaźnie i miłości…są kruche, jeśli zostawimy je, by dryfowały po oceanie życia dzień za dniem…Uschną i umrą choćby z braku słodkiej wody….Musimy o nie dbać i walczyć z całych sił.
Ważne jest, by nie tylko żyć, ale też przeżywać….Życie nie ma być mozolnym „człapaniem”, powinno być „finiszem na 100 metrów”….
Ten mój dzisiejszy wpis ma gorzki posmak, bo takie jest jego tło….Tydzień za tygodniem, dzień za dniem, wyczekuję słońca…Życie potrafi się zachmurzyć, potrafi przynieść ulewę i wielkie grzmoty….Najniebezpieczniejsze i najboleśniejsze są te nieoczekiwane i całkowicie niezasłużone… 🙁 🙁 …Niestety, w odróżnieniu od tego, co za oknem, nawałnice takie potrafią trwać znacznie dłużej….przypominając czasem monsun….Moknę i stoję w nim, czekając na zmianę, bo mam w sobie nieugiętą wiarę w dobro drugiego człowieka i jego wrażliwość….w to, że przeżyte wspólnie chwile i to, co z siebie ofiarowałem, dało czytelny obraz tego, jaki jestem i że to, co daję, ma wartość….że można pomylić się w pochopnej ocenie pod wpływem chwili i nastroju, ale to właśnie lata bycia ze sobą i wzajemnego doświadczania niosą prawidłową odpowiedź, jaki jestem….A na koniec….że nie warto rezygnować z kogoś, kto sercem i duszą jest oddany, kto poszedłby w ogień i nie raz tego dowiódł….wreszcie – kto mimo wszystko, mimo burz z piorunami, stoi ze łzą w oku w strugach tego deszczu…i czeka……………….Czeka…….
Wybaczcie ten dziś bardzo osobisty ton i tematykę „okołobiegową”…Wierzę, że następnym razem z radością opiszę Wam nie tylko nie tylko mój, ale NASZ uśmiech….