W bólu….
Dobry trening to taki, na który się czeka i po którym jest się szczęśliwym. I nie ważne, że również dlatego, że się go przeżyło 😀 . Pojedyncze składniki szwajcarskiej czekolady pewnie nie smakują tak wyśmienicie, jak gotowe delicje z tego kraju 😉 . Nikt nie zadaje sobie pytania, z czego ją stworzono – ważne że efekt finalny jest „palce lizać” 😀 . Droga do sukcesu – cokolwiek nim jest, czy mistrzostwo olimpijskie, czy „drożdżówa” po Grand Prix nad Rusałką – składa się z wymaganej ilości potu, łez i krwi, choć ta ostatnia najlepiej jeśli jest składnikiem przysłowiowym 😉 . Sobota zapowiadała się dziarsko. Po „przeczłapanym” czwartku powinienem czuć nieco obaw – w trakcie biegu, przeczesując mroczne i zapajęczone zakamarki mojego umysłu, gdzie obowiązuje język ekstremalnie niecenzuralny, znalazłem ich sporo 😀 😀 …Ani jednak wczoraj, gdy się kładłem, ani dziś o poranku nie było ich w ogóle. „Dobrze się bawić” – to nie tylko hasło dnia, to maksyma przewodnia mojego biegania…I dziś zamierzam jej też hołdować 🙂
7:15…Czesiu Niemen narusza błogą ciszę… 🙂 . „Gdzie jest ta komórka?”…macam w poszukiwaniu…”Jeszcze chwila….jeszcze chwila”…20 minut później parzę już kawę i robię sobie mini-śniadanie, 1 x bułeczka fitness 🙂 . Mam do przygotowania jeszcze i wgrania trening do zegarka, co staram się zrobić starannie, by nie było „kuchy” 😉 . Pomoc ze strony serwisu Garmin Center jest nieoceniona – wszystko ogranicza się do rozwijania menu plus „przeciągnij i upuść” 😀 . Bułka z masłem. Ubieram się i uzbrajam. Jak na wojnę :). W milczeniu. O 8ej – nieco późno – proponuję na forum podwózkę Szymonowi. Nie mam jednak potwierdzenia, więc o 9tej, gdy wychodzę z domu, rozglądam się tylko za Maćkiem. Jest punktualny jak japoński ekspres 🙂 . Możemy ruszać natychmiast.
Nie będzie dziś niestety Magdy, nad czym boleję, bo dzisiejsza „ciężka tyrka” byłaby dla niej ciekawym treningiem. Z drugiej strony, dwa dni wolnego od biegania na wyjeździe powinna przydać się jej goleniom, na które narzekała w czwartek…
W aucie rozmawiamy luźno, niespecjalnie nawiązując do „zabawy”, która nas czeka.
9:20 – parking na Browarnej. Kilka aut już stoi, są najwięksi już „główni gracze”, „sprinterzy”, „gazele” 🙂 … Wysiadam, witamy się, a ja się zastanawiam…czy nie będę samotnie stanowił dziś drugiej grupy 😀 …..
Zjawia się też BOSS 🙂 i docierają ostatni uczestnicy, wśród nich Kony, co nas bardzo z Maćkiem cieszy 😀 . Z jego dowcipem dobry humor – gwarantowany 🙂 . Kamień z serca spada, gdy widzę Michała, Marka L., Agatę i Maćka Bliźniaka, bo wiem, że już nie pobiegnę solowo w tzw. „grupie prawie zajebistej” 😀 😀 .
Zabieramy się do pracy na parkingu. Prowadzi Maciek. Rozgrzewka to wymachy, a potem skipy. Każdy ma własną „choreografię” 😀 , jednak Yacool nie podziela radości uczestników 😀 – na bieżąco i wprost koryguje błędy. Na szczęście z tym nie mam kłopotów. Na deser – core stability w wersji „fast”, ale za to znów musimy się sprężać, by wszystko robić poprawnie. Chwała Ci trenerze! Możemy wreszcie przejść Rubikon, czyli Browarną.
Żarty się kończą. Wszyscy poważnieją. Kapitanem „grupy zajebistej”, czyli „killerów” będzie Bartek – ostatnia życiówka 19:21 z GP robi wrażenie 😉 . Maciek-Bliźniak na szybko konfiguruje z nim 310kę. Ręcznie wymaga to większej zabawy, ale że dzisiejszy plan ogranicza się jedynie do ustawienia „mądrego stopera”, bez specyfikacji tempa, czy innych parametrów, ustawienia nie trwają długo. Wszyscy są gotowi…
Przed nami clou programu, Circle Pit, „ganianie” 😀 , czyli następująca sekwencja na znanej, około milowej pętli po terenie chwilami pofałdowanym: 30 x 30″/30″ truchtu + 6 x 30″/15″ truchtu. Jak zwykle bieg ma być szybki i ładny technicznie. Całość ma nas sponiewierać….Nie czuję respektu, jednak świetnie sobie zdaję sprawę, że rozkład sił będzie kluczowy. Każda taka zabawa biegowa to coś nowego, nowe wyzwanie, nowy rodzaj wysiłku, którego nie zna ciało i dlatego towarzyszy jej dreszczyk emocji… 😉
„Szybcy i wściekli” ruszają, zostaje po nich kurz. Od razu robi się przestronniej. Formujemy szyk. Nasz kapitan komunikuje: „Najpierw potruchtamy kawałeczek, potem dam znać i ruszamy”. Dziś już nie zapominam, by włączyć trening 🙂 . Zrzucam i zostawiam kurtkę – przyda się po biegu. Wszystko gotowe. Napięcie rośnie. Yacool błogosławi i zaczynamy człapać…Nie wiem, kiedy dowódca grupy da znak do pierwszej 30-sekundówki, obserwuję go z ręką na Garminie….
„START”. Mięśnie się napinają, ciało przyspiesza. Ile dziś będzie potrzeba sił? – nie wiem. Skoro Yacool ustawił taką kolejność treningów, każdy kolejny powinien być bardziej wymagający od poprzedniego. To dla mnie jasne, pozostaję więc czujny. Biegnę tempem, które jest dla mnie szybkie, nie starając się na siłę trzymać ekipy. „STOP”. Trucht…Nie trwa długo – tu wszystko dzieje się błyskawicznie. Od tej pierwszej pauzy staram się maksymalnie koncentrować na odpoczynku, spokojnym, głębokim oddechu, by ciału dostarczyć maksimum tlenu. Kolejna komenda. Bieg. Zerkam na zegarek, na tempo: 4:34..Jest dobrze. Grupa biegnie 10 metrów przede mną, dystans się nie zwiększa. Kolejnych kilka mocnych akcentów, ponowna kontrola: 4:23…Wow, jest jeszcze lepiej 🙂 . To właściwie tempo ekipy z przodu, ja tylko trzymam się ich. Głowa zaczyna się „wtrącać”. Przede wszystkim – nie liczę powtórzeń, od startu staram się nie dołować, ale i tak sprytne oko dostrzega info na wyświetlaczu 🙁 …Cytując Janusza Rewińskiego z „Killera”: „No i cały misterny plan w p**** du!” 😀 😀 . Teraz już wiem, że to nawet nie ćwiartka zasadniczego dystansu…”Głos” ma dopiero ubaw, gdy kapitan komunikuje wszem i wobec: „1/3cia treningu” 🙂 . Muszę obrać inny plan…Biec swoje. Przy każdym szybkim odcinku powtarzam sobie: „Tylko luz i swoboda! Bez napinki! Dynamicznie i sprężyście do przodu”. Gdzieś pomiędzy 15tym i 20tym powtórzeniem przychodzi to, czego się spodziewałem: czerwona „kontrolka temperatury silnika” zapala się…Nie jest źle – byłoby tak, gdybym dostał sygnał „braku paliwa”…Trzeba tylko podjąć bolesną decyzję…Redukuję tempo…Z 4:25-4:35 wycofuję się do 4:40-4:50. Trudno, grupa mi odskoczy, ale zachowam status „uczestnika treningu” 😀 . W odcinkach wolnych Maciek-Bliźniak zawraca od grupy do mnie i razem zaczyna mocniejszą część. Zachowuje się wzorcowo, tak, jak zalecał nasz Mistrz Joda 🙂 . W ten sposób jednak samemu sobie utrudnia, bo potem musi podgonić do przodu na tyle, by wszyscy słyszeli jego komendy. Gdy biegniemy wzdłuż Browarnej mówię mu: „Biegnij do nich, ja się nie zgubię 🙂 ” . Gdy mijamy Jacka, on ma dokładnie tą samą propozycję. Pyta mnie tylko, czy mam ustawiony swój zegarek, a gdy potwierdzam, wysyła kapitana do przodu.
Zostaję sam…..
Do końca jeszcze trochę. Czuję nawet pewną ulgę. Wciąż jestem w biegu, a kilka osób z szybszej grupy całkiem już sobie odpuściło. Nie powiem – nieco zaskakuje mnie, że nasza ekipa tak równo trzyma tempo i nie rozdziela się, jak to było na poprzednich treningach, ale może krótkie sekwencje sprzyjają spójności…Nie ma to dla mnie znaczenia, ja mam teraz tylko siebie za towarzysza. Wymyślam sobie „na szybko” cel treningowy – długi krok. Do pracy nad rozluźnieniem i sprężystym odbiciem dołożę nieco mocniejsze wyrzucanie nóg do przodu 😀 – w końcu muszę przestać drobić jak gejsza 😉 , a szybki bieg jest świetna okazją do eksperymentu. Mam jeszcze około 10 powtórzeń 30″/30″, no a potem suplemencik…Kontroluję ukształtowanie terenu. Kalkuluję, gdzie zakończę, a potem zacznę nowy szybki odcinek…Zmęczenie mocno daje mi się we znaki, paliwo przepalam jak ciągnik siodłowy z ciężką naczepą 😉 . Przebiegam koło Yacoola….Jest tam mały zbieg w zakręcie…Rozkładam ręce na bok i obniżam środek ciężkości. Za plecami słyszę: „Właśnie tak. Tak zbiegaj! Bardzo dobrze!” . To mnie buduje i odwraca uwagę od bólu. Liczę to, co pozostało…5…4…3 powtórzenia. Głowa nie śpi 😉 – uświadamia kolejny nieuchronny i mało przyjemny fakt: te dodatkowe 6 x 30″/15″ to będzie…katorga – kompletnie bez wypoczynku… Wiedziałem o tym od początku, ale co innego wiedzieć, a co innego…właśnie mieć to przed sobą 😉 . Wykorzystuję na maksa ostatnią dłuższą przerwę, staram się głęboko oddychać…Potem stawiam czoło ostrej jeździe….
Świadomie i celowo liczę kolejne powtórzenia. Zgodnie z przypuszczeniem, 15″ to żadna pauza. Jedyne co trzyma na duchu, to to, że…szybciej zbliżę się do końca 😀 . Staram się nie skracać szybkiego biegu, choć ze zmęczenia kilka razy za szybko reaguję na „piknięcia” zegarka i potem przyspieszam „z uczciwości” 🙂 . Przedostatnia 30tka dopada mnie na zakręcie i podbiegu…Trucht po niej jest już naprawdę wolniutki…Patrzę przed siebie. „No pięknie….finał na podbiegu!” – przebiega przez głowę. Faktycznie do Browarnej teren się teraz wznosi, a końcówka jest kamienista i mocno podcięta w górę…”Bossssssko”…Ruszam, najpierw płasko, ale zaraz potem się wspinam….Przy tym poziomie zmęczenia to bolesne dla płuc i serca…Wreszcie zakręcam, jest płasko, ale zegarek milczy…”CO JEST, DO LICHA!?”…Okazuje się, że to tylko moja niecierpliwość, muszę jeszcze przebiec kawałek, zanim dostaję sygnał do ostatniego truchtu…
Ufff!…Czuję mdłość…Próbuję dojść do ładu z ciałem bez zatrzymywania się, ale instynktownie, w samoobronie przechodzę do marszu. Żyję 😀 …Kilkanaście kroków i wraca świadomość…Przypomina mi się koleś z reklamy Garmina w końcówce treningu (1:30-1:50) 😉 …Zaczynam myśleć normalnie, analizować. Tak, była to lekka „rzeźnia”. Dobrze, że zwolniłem po połowie, a właściwie – chwała, że pamiętałem o ustawieniu zegarka! Bez tego musiałbym trzymać się grupy, a wtedy oprawą tej relacji mógłby być marsz żałobny 😉 ….Odzyskuję na tyle sił, by wrócić do truchtu…Sprawia mi przyjemność świadomość, że nie będzie już przyspieszeń…
Z daleka widzę moją grupę, która dotarła właśnie do Jacka. Tymczasem za plecami rozlega się tętent…Jakby stado ogierów urwało się ze stadniny 😉 …Nawet się nie odwracam, staram się tylko nie robić gwałtownych ruchów – to grupa „killerów” wymyśliła sobie dodatkowy, końcowy galop 🙂 ….Mijają mnie z obu stron, a ja podziwiam ich za finałowy entuzjazm… Ustawiamy się, by wysłuchać uwag Yacoola na zakończenie…Odczuwam błogość i dziwną ekscytację – to endorfiny się rozkręcają 😉 …..
Po krótkim podsumowaniu, wracamy na parking. Jacek zabiera nas jeszcze do ławeczek i tam daje mały pokaz ćwiczeń rozciągających, które mają nas dodatkowo uelastycznić. Potem próbujemy sami…
Na zegarku mam dopiero 6,10km – fakt, że dość intensywnych – ale mało mi… 😉 . Odpocząłem, proponuję więc Pędziwiatrowi, byśmy truchtem odprowadzili Maćka-Bliźniaka i Kony’ego do granic Jeziora Maltańskiego. Da nam to w kółku jakieś 4-5km, w sam raz na dokładkę. Mam nadzieję na relaks i konwersację. Tak się zaczyna…ale trwa krótko 😉 😉 . Ze sprinterami tak już jest, kiedy jeden przyspiesza, rusza kolejny…Po chwili biegniemy już 5:20-5:30, a ja – naśladując komendy kapitana – krzyczę „STOP!!!” i dodaję „Panowie, ale trening się już skończył!” 😉 😉 . Determinacja skutkuje, moi koledzy przywołują się do porządku. Zatrzymujemy się na asfalcie przy źródełku…Przed nami osławiona Malta – „raj” biegowo, rolkowo-, rowerowo-, spacerowo-…Bóg wie jeszcze jaki…Tyle tu aktywności, że w sezonie, na rowerze, trzeba się czasem przeciskać…Fajne miejsce, ale do uprawiania sportu bardziej wolę swobodę i ciszę lasu…Śmiejemy się i gadamy dłuższą chwilę, potem chłopaki odbijają w swoją stronę, a ja z Maćkiem, przez mostek na Cybinie, w kierunku kolejki, potem w prawo – tak, by lasem wrócić na parking. W drodze robię fotkę dla Magdy, która właśnie pilnie uczy się daleko stąd 😉 ….
Ostatni odcinek przychodzi mi ciężko, czuję dzisiejszy wysiłek w kościach, więc trucht traci na rześkości, a konwersacja nie jest już taka płynna…Przyzwyczaiłem się do towarzystwa zrelaksowanego i wypoczętego Pędziwiatra, nie dziwi mnie, że nawet teraz, po sporym wydatku energetycznym i kolejnych kilometrach, jest uśmiechnięty i spokojny…Jakby nic szczególnego od rana się nie wydarzyło 😀 😀 …
Przysiadamy na ławeczce…Dzień wypiękniał, nie jest już taki mroźny i szczypiący w twarz, jak o poranku. Słońce wyjrzało, wlewając w serca rozleniwienie…
Chciałoby się posiedzieć jeszcze, ale Maciek ma misję – musi kupić nowy komplet butów. Przy jego przebiegach to nic dziwnego. Ja też chętnie pokręcę się między biegowymi regałami. A zatem – do sklepów!!! 😀
Garmin nadążył z zapisem…
Circle Pit 😀 :
Dokrętka:
Wrażenia…
Chyba jestem fanem „konkretu”. Wszystko ma swój urok, długie truchtanie, szuranie kilometrami w tempie pogaduchowym też. Jest cudowne! Zwłaszcza z moim TEAMem. Dziś jednak po raz kolejny przekonałem się do krótkiego i precyzyjnego treningu. Na niewielkiej przestrzeni, w niewielkim czasie generuje się niemal maksimum MOCy. Szybko i boleśnie. Choć w trakcie tego dominują odwrotne uczucia 😉 , zaraz po odczuwalna jest spora satysfakcja.
Nie powiem, że ze wszystkiego jestem zadowolony. Początkowo mieliśmy dzielić się na zabawach biegowych na 3 grupy, ale z „braku laku”, a dokładniej towarzystwa innych „outsiderów” z tempem na 5km >25′, musiałem dołączyć do tych z czasami 23′-25′. To mój czas docelowy na poprawę, więc w sumie się cieszyłem, bo jak się uczyć, to tylko od lepszych. Na poprzednich odsłonach zabawy biegowej bez problemu utrzymywałem tempo, jednak dziś już tak bosko nie było. Zostałem nieco z tyłu…Nie przejmuję się tym jednak nadto, bo – jak wspomniałem na początku – najważniejsze, to MIEĆ FUN 🙂 .
Ja dziś solidnie popracowałem. Zabolało. Tak, jak powinno. Ale – BAWIŁEM SIĘ PRZEDNIO!!!