Podobno ważnie nie jak się zaczyna, a jak kończy…
Chyba idzie ku lepszemu, bo mój organizm już nie buntuje się przed wczesnym, sobotnim wstawaniem 😀 . Owszem, na bieganie o 5:00 pewnie nie dałbym się na tym etapie jeszcze namówić – prędzej już w nocy – ale 9:30 weszła w mój zasięg 😉 . Na pewno swój dobry wpływ mają na to ostatnie testy dystansowe, zwłaszcza te na krótszych odcinkach, bo z większą werwą zrywam się z łóżka na zajęcia. No tak, ale dziś…2000m, a to już nie jest…sprint… 😉
Mimo wszystko się mobilizuję…Budzik daje kopa o 7:30, ignoruję go jeszcze przez kwadrans. Po dziewiątej, tradycyjnie już, pomykam ulicami miasta…Myślę o biegu – jakoś tak nie kipię przesadnym entuzjazmem, to pięć kółek, a znając możliwości naszej grupy i zapał, zapewne ucieknie zaraz po starcie…Tym bardziej, że nie zamierzam ich gonić, a raczej chcę trzymać się w ryzach określonego tempa. Tylko jakiego??…To też zagadka – tempo tysiąca?…za duże chyba, bo nie wiem, czy utrzymam…tempo zwykłego biegu na 5km?…za wolne, to niecała połowa dystansu, można szybciej…Tylko w którym miejscu jest ta granica??….
Rozgrzewka już się zaczyna, gdy docieram do ławeczki. Zostawiam plecak i ruszam za grupą…A niech to! – zapominam o odpaleniu Garmina, teraz truchtam bieżnią, czekając, aż zameldują się satelity…Wibracja łapie mnie na drugim łuku, a więc po 200tu metrach biegu. Trudno, nad sklerozą muszę popracować nie mniej, niż nad techniką biegu 😀 … Zataczamy dwa kółka a potem bierze nas pod skrzydła Agnieszka 🙂 . Ćwiczymy na fragmencie prostej w ruchu…Gdy wyprzedzam w „przeplatance” grupę, by zrobić kilka zdjęć, Aga zaskakuje: „A teraz wszyscy machają Pawłowi do zdjęcia” 😀 😀 i z uroczym uśmiechem również załapuje się, za plecami Bliźników, na fotkę 🙂
Nadchodzi czas biegu. Zastanawiam się, czy zostawić pasek biodrowy w plecaku, czy biec z nim…W ostateczności upycham go w bagaż i zostawiam przy ławce…Wszyscy już zmierzają na start…
Dziś będzie pełna „profeska” – nasi trenerzy zadbali zarówno o tabliczki z numerem okrążenia, jak i towarzyszący im, tak charakterystyczny dla lekkoatletycznych bieżni – dzwonek, oznajmiający ostatnie 400 metrów….. 😀
Mój bieg….
Sytuuję się maksymalnie po wewnętrznej, chyba na trzecim torze, tam gdzie znajduję kawałek miejsca..Podchodzimy do linii…Przede mną pięć kółek w tempie bliżej nieznanym, na wyczucie ;)….Start!..Klikam Garmina i ruszam przed siebie, z początku – co naturalne – w tempie ogółu, ale już na pierwszym łuku koryguje tempo z 3:40 do 4:40…Trochę zbliżone do tego oficjalnego z biegu na 1000m…ale, póki co, idzie nieźle, więc uczepiam się go. W głowie powtarzam sobie, by biec równo i z jak największym luzem…Skoro już odpuściłem sobie pościg za grupą, skoro odrzuciłem pokusę biegu za naszymi braćmi-bliźniakami i skoro nikt mnie ani nie dołuje, ani nie podkręca, skupiam się na tym etapie biegu na sprawnym pokonywaniu sprężystego tartanu i poprawnym ułożeniu ciała. Myślę o ekonomii biegu – w końcu w tym tkwi cała tajemnica, by błysnąć nie na początku, ale na końcu 😀 . Nikt nie słabnie przede mną, więc nikogo nie doganiam…Jestem w końcowej stawce grupy, która się mocno rozciągnęła…Kolejne kółka, a ja staram się najbardziej utrzymać równy rytm biegu…Wiem, powinienem dać się ponieść rywalizacji!..porwać emocjom!..unieść zachętom Yacoola!…odlecieć niesiony uśmiechem naszej Agi!..poszybować, nucąc Pieśń o Małym Rycerzu, rzucić do walki wszystkie siły, niczym Jagiełło w victorii grunwaldzkiej, zmiażdżyć wroga jak husaria pod Wiedniem!….Oszaleć….Ale ja nie – ja z typowym, niemieckim podejściem 😀 , chłodną kalkulacją, gdzie wszystko jest z reguły ułożone, trzymam się wyznaczonego tempa, jak John Wayne swojego Colta, powtarzając sobie w kółko: „Nie daj się wciągnąć…Spokojnie…Jeszcze nie teraz..”….Dźwięk dzwonka niespodziewanie budzi mnie z komfortu, stawia na nogi…”Ostatnie kółko” – dociera do mnie…”JUUUŻ?”…Gdy mijam naszego trenera, dolatuje do mnie: „….w trupa”….Myślę OK, przede mną jest Arek, również „królewska waga ciężka” :), zbliżę się do niego, a na ostatniej prostej spróbuję wyskoczyć do przodu, może on też się poderwie i będą emocje….W końcu…”ważniejsze, jak się kończy” 😉 ….Jeszcze na łuku delikatnie przyspieszam, ale czuję, że mój kolega telepatycznie odebrał sygnał – odległość się nie zmniejsza…Ok, poczekam….Prosta…Jestem już bliżej…W łuku zaczynam go dochodzić…4:40-50 zamienia się na 4:15….Droga się prostuje, na końcu jej jest meta, za nią nasza skandująca grupa….Teraz!…Włączam dopalacz, wydłużam krok i staram się jeszcze bardziej rozluźnić, pracować ramionami jak w sprincie….Mijam, zaskoczonego chyba tym moim „atakiem”, Arka i gnam przed siebie…coraz szybciej….zadziwia mnie, ile mam jeszcze sił i z jaką swobodą mi to przychodzi. Wciąż nie zwalniam…Słyszę, jak Jacek chwali za luz 🙂 …Linia coraz bliżej, a odcięcia paliwa brak…Przekraczam ją w tempie ciut ponad 2:50…WOW, jak dla mnie szok…. 😀 . Kurcze, żebym z taką werwą umiał przebiec całe 2000m i być w grupie prowadzącej, to by dopiero było!… 😉 …. Póki co łapię głęboko oddech, z pierwotnego zatrzymania zaczynam truchtać, by uspokoić serducho i zaspokoić dług tlenowy ;)…Gdy już się to udaję, obserwuję finisz ostatnich osób, w tym Wieśka, który wizualnie zawsze kojarzy mi się z Grześkiem Lato 🙂 . Kończymy….
Maszeruję z Yacoolem, podpytując go o moje braki, a przy okazji konfrontując czas – tym razem nasze urządzenia są niemal zgodne: ~9:30 . Czas mizerota, ale styl końcówki dał mi znów masę przyjemności :). Jacek siada na ławce i uzupełnia przy zanotowanych czasach dane uczestników…
Część osób przeniosła się już na tartan, gdzie usiadła i pod komendą Agi zaczęła ćwiczenia rozciągająco-rozluźniające.
Dołączam, wciskając się koło Marka 😀 . Dobre miejsce – zacne sąsiedztwo 😉 , vis a vis „kadry” :). Część ćwiczeń przekazuje Jacek, a część Agnieszka. Nie wszystkie są komfortowe i słodkie 😉 …
niektóre grożą poskręcaniem i zaplątaniem 😉 …
a w niektórych trzeba wykazać się po prostu dobrą elastycznością 😉
Na sam koniec rozluźnienie i czas, by jeszcze kilka chwil zabrać duetowi trenerskiemu 🙂
Koniec zajęć wieńczy wspólne, rodzinne foto, do którego się szykujemy…
Przed pożegnaniem rozmawiamy w wąskim gronie – Aga się spieszy, dając i nam sygnał, byśmy pomyśleli, co dalej robimy. Team M&M chce biegać, ja również. Nieoczekiwanie dołącza do nas Dominik – ten sam, który jak „pośpieszny” doszedł mnie w próbie na 400 metrów i wygrał ją swoimi wielkimi susami 😀 . 196 cm wzrostu robi wrażenie 😉 i wzbudza moją sympatię – jakby nie było mój ojciec był dokładnie takiego samego wzrostu. Zawsze żałowałem, że poszedłem bardziej w szerz, niż w zwyż, choćby z racji mojego późniejszego zamiłowania do koszykówki…
Wędrujemy do depozytu – czyli do mojego auta, zostawiamy tam plecaki. Na fotkę „startową” załapuje się Agata..
..Nie biegnie z nami, ma swoje plany. My zaczynamy trucht jeszcze przed wiaduktem. Z trasą improwizujemy…Szybko uzgadniamy dystans: 8-10km, co oznacza, że albo pokrążymy wokół jeziora, albo wybiegniemy za obwodnicę…Bardziej uśmiecha mi się to drugie rozwiązanie, pozostali nie oponują, więc prowadzę: wzdłuż torów, asfaltem do gastronomii i dalej za parking leśny, potem lasem do ruchliwej szosy, dużymi susami na drugą stronę i ponownie w las. Rozmawiamy. Tempo „przelotowe”, ~6:00. Patrząc na Dominika, mam wrażenie, że przy swoim wzroście i długich nogach, drobi niemal w miejscu 😉 ;)…Bardzo sprawnie osiągamy dużą łąkę, którą nieraz już obiegaliśmy…Niestety Maciek nie czuje się dziś najlepiej..Od początku jest cichy i jakby zgaszony, teraz wiem, dlaczego…Przy krzyżówce ścieżek, za zakrętem – mały postój. Marek pomaga bratu rozciągnąć się, a ja korzystam z okazji do zrobienia kilku zdjęć…
Ruszamy dalej. Ścieżka po kilkuset metach schodzi w dół i sprowadza do „biegostrady”. Kierujemy się nią w stronę Strzeszynka…Mam w głowie plan, by nie wracać klasycznie, a przez „teren Apaczów”, czyli Wolę 😉 . Po koło pół kilometrze skręcamy w lewo, a po kolejnych czterystu metrach podbieg i znów w lewo..Zaczynamy powrót…Biegnie się bardzo sympatycznie, mniej rozmawiamy, każdy skupia się na własnym rytmie….Doprowadzam znów do obwodnicy, a dalej gruntową drogą do skraju hipodromu. Wola ma dwa mankamenty – jest pofałdowana i miejscami mocno piaszczysta. Słońce, które wygląda zza chmur nie ułatwia zadania. Przecinamy crossem otwarty teren do linii lasu a potem znajomym szlakiem pomału wspinamy się do wylotu na dukt okołorusałkowy…Gdy go osiągamy, przystaję na kilka oddechów…. Wszystkim nam dziś przeciętnie podobał się ten ostatni niecały kilometr „ruchomych piasków” – teraz już będzie twardo i przyjemniej. Obiegamy jezioro po dużym obwodzie…Pod sam koniec, 100-150 metrów przed mostkiem, rozpoczynam sprint, by dogonić Marka, ale ten w mig odczytuje zamiar i nie pozwala się wyprzedzić 😀 😀 …Chciałem się odmulić i mi się udało 🙂 . Po kilku głębszych wdechach i kontroli dystansu uznaję, że dopełnię „dychę” na kilometrowej pętli w pobliżu. Robię to w tempie schłodzenia, choć cały czas muszę się kontrolować, by nie przyspieszać 🙂 – to ma być odpoczynek, a nie kontynuacja treningu. Przy mostku jeszcze kilka ćwiczeń rozciągających i można wracać do samochodu.
Aby sobie jeszcze chwilę pogadać, odwożę Bliźniaków pod ich dom. Przy okazji Marek zrzuca mi z balkonu koszulkę z niedawnego biegu, w którym zresztą nie wystartował – przymiarkę zrobię w domu, bo przecie teraz jestem mokrusieńki 😀 .
Tak oto pierwszy akt biegowego weekendu dobiegł końca. Szkoda, że już… 😉
Garmin…
Bieg na 2000m:
„Dycha” po zajęciach:
Wrażenia…
Ściganie na tartanie mi się podoba. Co prawda dłuższe biegi, jak ten dzisiejszy, traktuję treningowo, nie daje z siebie 100%, ale zawsze ma to posmak jakiejś rywalizacji, albo inaczej – jest to praca nad sobą, nad techniką, równym rytmem…w atmosferze zawodów 😀 . Każdy z tych biegów to dla mnie wielka niewiadoma, trzeba uczyć się słuchania swojego ciała, panowania nad emocjami i układania sił. Nikt nie wie z nas tak naprawdę, na ile go stać. Myślę, że każdy, czy to na tartanie, czy w przełaju, czy w końcu w zaplanowanym starcie z numerem na piersi, jeśli wcześniej nie realizuje rygorystycznie planu lub nie wspiera się trenerem, nie ma wyraźnego obrazu sytuacji, na co moęz sobie pozwolić, a na co nie…Czy przyspieszać już, czy nie? Kiedy podkręcać tempo, czy je trzymać?…Dlatego takie amatorskie próby są ciekawe i wnoszą wiele wiedzy…
Cieszę się, że dziś znów dołączył po zajęciach ktoś nowy 🙂 . Dominik jest sympatyczną osobą, myślę, że jemu też się z nami biegło dobrze.
Ja się cieszę z dołożonej „dychy”. Łącznie z tartanem uzbierało się pewnie koło 13km…I choć „z przerwami”, to i tak cieszę się z „urobku” 😉 …. Teraz trzeba powtórzyć to jutro 😀