Browarna Mila czyli Spieprzaj Dziadu!
Myśli moje wciąż są zawieszone przy czwartku i tym naszym wieczornym „spontanie”, który tak zaskoczył Magdę 🙂 , a tu czas zbierać się na BBLa…Nie „czuję” tej soboty – zawsze towarzyszył mi Maciek, dziś mam pojechać sam…Próbuję jeszcze do niego smsować, ale telefon milczy…W programie dnia mamy rywalizację, która zrodziła się z pomysłu Agaty: Browarna Mila, czyli galop po naszej treningowej pętli w lesie, na trenach za Maltą. W obliczu ostatnich kłopotów z achillesem i kolanami, brakuje mi entuzjazmu, ale może to wynik perspektywy solowej wyprawy na Browarną…Nie wiem…
Kilka minut po 9tej jadę już w kierunku Rataj…Na ulicach puściutko, większość mieszkańców celebruje sobotni poranek, przewracając się w łóżku z boku na bok, albo delektując się zapachem kawy…ja w zamyśleniu pokonuję kolejne światła, zerkając od czasu do czasu na zegar w aucie…Z reguły zagadany z Maćkiem, teraz szukam muzyki, która mnie wprowadzi w nastrój treningowy…Wziąłem dziś ze sobą słuchawki i właśnie dzięki nim wypełniam duszę dźwiękiem…
Przed wpół zakręcam na parking. Pusto tu jakoś, może dwa auta, trzecie Yacoola. Wszyscy gdzieś się pochowali. Nie wychodzę, spokojnie sposobię się wewnątrz, zaglądam na fejsa…Czytam info od Maćka, że zaspał…Szkoda – pokibicowałby mi dziś ….Pojawienie się Agaty daje znak do „desantu” na zewnątrz…Faktycznie frekwencja szykuje się skromna, bo nawet Maciek-Bliźniak, który już też dołączył, leczy kontuzję, więc nie zasili grona startujących. Wygląda na to, że rytualne „milowe sepuku”, jakie będziemy za chwile dokonywali po drugiej stronie Browarnej, odbędzie się w kameralnych okolicznościach…
Yacool gromadzi naszą grupkę na parkingu. Poza Agatą i mną gotowi do biegania są: Aldona, Michał i Krzysiek. Bosko…jakby nie patrzyć, poruszam się w tym gronie „najdostojniej” 😀 … Nie robimy tradycyjnych skipów i core stability, tylko od razu przekraczamy asfalt…
Kilka słów ma dla nas jeszcze nasz coach, a potem zarządza jedną pętlę rozgrzewkową – trucht szlakiem, którym za chwilę popędzimy…
********
W dalszej części, opisującej przygotowania i bieg zasadniczy, będę się podpierał zdjęciami wykonanymi przez Yacoola z jego ogólnodostępnej galerii pod adresem: https://picasaweb.google.com/111664197855036398141/BrowarnaMila15Lutego2014
********
Ruszamy i spokojnie przemieszczamy się wytartym szlakiem. Nawierzchnia, mimo wczorajszego popołudniowego deszczu, jest całkiem przyzwoita, tylko miejscami po roztopach i dodatkowej porcji wody jest miękko…Trzeba uważać w zakrętach, bo tam mogą być niespodzianki. Biegnę za grupą, nie spieszę się, rozgrzewam ramiona i zastanawiam się, jak to będzie za chwilę… Okrążamy lasek i krótkim podbiegiem osiągamy „ostatnia prostą”, czyli odcinek wzdłuż ulicy Browarnej….Jacek w międzyczasie wyznacza metę zawodów…
Nie spieszę się, całkowicie się relaksuję w wolnym biegu…
Nie ma znaczenia, że jestem na tyłach, nie myślę o tym…
..prawdziwy bieg bowiem dopiero się zacznie 😀 …Jacek robi odprawę. Potwierdza moje obawy, a nawet je przerasta swoim pomysłem. Jako że moi współziomkowie to biegacze, którzy pokonują 5kę w Grand Prix w czasie ~21-23′, a Krzysiek jeszcze szybciej, nasz trener postanawia ułożyć bieg ciekawiej. Ja stanowię w zamyśle grupę, niestety jednoosobową, na czas >25′ – zostaję więc mianowany „zwierzyną” 😀 😀 i będę startował samotnie jako pierwszy. Rywalizacja przyjmie charakter biegu na dochodzenie. Minutę po mnie wystartuje „grupa pościgowa” 😀 😀 w składzie: Aldona, Agata, Michał..a pół minuty po nich, również samotnie, Krzysiek. „Wilki” będą miały za zadanie dopaść mnie na tym jednym okrążeniu, które liczy sobie 1600 metrów z małym „groszem” 😉 . Nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy i mam niewiele czasu by się oswoić z nową perspektywą. Z jednej strony miło byłoby nie dać się dopaść 😀 , z drugiej – jakoś dziś nie przejawiam wielkiego entuzjazmu szybkim przebieraniem „girkami”, które raczej proszą o odpoczynek…No ale mus to mus – nie ma że boli 😉 ….
Tasujemy się jeszcze chwilę przed startem…
Wreszcie staję na linii…
…i odpalam.. 😀
Mój bieg…
Od samego początku rzucam się do przodu jakbym „sforę” już miał za plecami 😀 …Adrenalina robi swoje 😉 . Dwa, trzy zakręty i kontrola czasu: 3:5x…Boże!..Szybko!…Za szybko!..To dopiero początek, nie finisz 😉 …Uśmiecham się pod nosem…Nawet mi się to podoba, choć zmęczenie narasta skokowo – czuję to głównie w oddechu, próbując z każdym „zaciągnięciem się” wziąć więcej tlenu w płuca…Wokół panuje spokój…Czuję się jak zbieg z więzienia, który świdruje słuchem ciszę, czy czasem w oddali nie usłyszy już szczekania psów z obławy…Nic jednak do mnie nie dolatuje poza własnym, rozkołysanym oddechem i rytmicznym odgłosem spod butów…Gdzieś tam za mną czai się i startuje „wataha” 😀 😀 …
Mają straszną ochotę mnie DOPAŚĆ 😀 😀 …
Nie osiągam nawet połowy dystansu, gdy czuję pierwszą słabość w nogach…”Muszę zwolnić…muszę trzymać siły na koniec” – powtarzam sobie w głowie i faktycznie zwalniam do ~4:30…Nadal wydaje mi się to za szybko, ale tak naprawdę nie ma czasu, by kalkulować cokolwiek…Tu decyzje muszą być błyskawiczne, ceną jest dobiegnięcie do mety pierwszym, albo…nie dobiegnięcie w ogóle 😉 😉 ….Kolejne zakręty pokonuję sprawnie, wciąż nic za plecami nie słychać…Sudan, który mi towarzyszy, radośnie mknie przede mną…Mocniejsze podbiegi są w tym kierunku co najwyżej klkunastometrowe, jednak przy takim „sprincie” każda pochyłość męczy…
Zakręt…Kilka dynamicznych kroków pod górę…Sudan nagle ucieka w las na lewo…”Aha!…czyli ‚stado’ się zbliża…Na pewno pomknął do nich” – myślę, ale cisza nadal mnie uspokaja…pomału nawet zaczyna zastanawiać…Płasko i dłuuuugi zbieg, za nim zakręt w prawo..Kątem oka kontroluję sytuację za mną – nikogo na zbiegu jeszcze nie ma…Hmmm, ciekawe…Teraz kolejny krótki podbieg, zbieg i prosta zakończona „killerem”. Ten niewielki odcinek pod górę zawsze mnie dobija – wyprowadza bowiem na niemal płaską, kilkusetmetrową prostą, równoległą do Browarnej…ostatnią prostą, gdy ciało już pomału szuka ratunku 😉 …Jestem mocno zmęczony, ale nagle, po raz pierwszy świta mi w głowie: „Jeśli tam wbiegnę…a wciąż nie będę miał ich bezpośrednio za plecami…może uda się podtrzymać tempo i dociągnąć solowo do końca…:D ” . Będzie to jednak piekielnie trudne, bo już pierwsze kroki pod górę spotykają się z odmową nóg……Walczę ze sobą, próbuję sprężyściej, całym ciałem powalczyć…wreszcie zakręt w lewo na szczycie i dłuuuuuuga alejka przede mną….”Kurcze, gdzie oni są???? Czyżby przyczajeni mieli nagle spaść jak drapieżnik na mnie?? Na ostatnich metrach???” – wątpliwości przeplatają się z nadzieją, że się mylę….Obie nogi mają już podwójny ciężar…Tempo spada mocno, >5:00…Teraz nie toczę boju z pościgiem, ale z samym sobą…Ogarniam się, gdy dobiegam do wyłożonego płytami wjazdu w las, przecinającego prostą mniej więcej w połowie…Po raz pierwszy w oddali widzę małe sylwetki Yacoola i towarzyszącego mu, Maćka-Bliźniaka…”Tam jest meta…META!!” – dociera do mnie, jestem coraz bardziej zszokowany, że wciąż biegnę samotnie….(!!)….Ten odcinek delikatnie się obniża, jest więc szansa, by wydłużyć krok i nie zwalniać….Gdy zostaje mi może 200 metrów słyszę wyraźnie doping Jacka: „Paweł…to już końcówka!! Tu jest meta!!! Dawaaaaaj!!! Szyyyyybkoooo!!!”….i mrożące: „Gonią Cię!!!!”…
I wtedy delikatnie odkręcam głowę przez lewe ramię, dostrzegając kawałek za mną sylwetki…”SĄ!!!” uderza mnie ta myśl jak młot…
Czuję skok adrenaliny!!…Moje siły się skończyły, ciągnę na oparach, ale ten krzyk i kontrolne spojrzenie daje mi kopa…Rozluźniam się, wyrzucam dalej przed siebie stopy i przyspieszam….
Tak, przyspieszam…Nie jest to sprint, ale czuję, że jest wyraźnie szybciej…Dotychczas, mimo zmęczenia, biegłem tak jak zwykle – w ograniczonej strefie komfortu…teraz z niej wychodzę, co sygnalizuje delikatna mdłość, która mnie dopada…
Nie ma jednak czasu na rozważania – meta przede mną…No właśnie…”Gdzie ta cholerna meta???” – szukam rozbieganymi oczyma znacznika na ziemi, ale koło Maćka go nie ma….
Jest kilka metrów dalej…Wyraźnie za mną słyszę kroki, ale bez oddechu na plecach – JEST DOBRZE 😀 …Udało się! 😀 😀 …Przecinam linię końcową, dławiąc się oddechem…Chwilę później przybiega Agata, a za nią po kolei reszta pościgu 🙂 . Nie spodziewałem się, ale sukces wymaga czasem tylko odrobiny więcej wiary i większej determinacji 😉 . To był z pewnością mój najszybszy bieg po tej pętli i choć w podsumowaniu, przebiegłem go chyba najwolniej z całej grupy – wydaje mi się, że Michał też zmieścił się w danej na zapas minucie – ale satysfakcja jest, bo zrealizowałem cel 🙂 .
Jacek daje nam 10′ pauzy na szybka regenerację 🙂 . Siadam na trawie, starając się jakoś poskładać w całość 😉 …Chwilkę temu nie wyobrażałem sobie kontynuacji treningu, ochotę miałem tylko doczłapać do auta…teraz pomału odzyskuję jasność umysłu 😀 …
Yacool zapowiada kolejny punkt programu – za kilka minut wracamy na pętlę, pokonamy ją w odwrotnym kierunku…w tempie zawodów GP (!!)…On wie jak rozweselić 😀 …tuż po „zmartwychwstaniu” 😉 . Przed chwilą byłem gotów wracać do domu, teraz mam ponownie oblecieć okolicę i to nie relaksacyjnie, a ze żwawym 5:00 na zegarku! Pięknie…Wręcz zjawiskowo 😉 . Podnoszę się, bo czas już…W głowie planuję, że zrobię to okrążenie na tyle, na ile starczy sił – ten wcześniejszy „akcent” był energochłonny, teraz więc na bieżąco będę regulował tempo, nie trzymając się sztywno grupy…
Grupa rusza zdecydowanie..Od razu puszczam ich przed siebie. Nie obijam się, ale kontroluję wskazania zegarka i ich się trzymam. Mam wszystkich przed sobą, tymczasem ktoś jeszcze za mną drepcze (?) 🙂 – dopiero teraz, po wszystkich emocjach, „rejestruję”, że dołączył do nas drugi z Bliźniaków, Marek 🙂 . Bawi mnie to, bo dowodzi, jak bardzo skoncentrowany byłem na wysiłku i perspektywie kolejnego 😉 . Marek spokojnie przesuwa się przede mnie mówiąc, że i tak go za chwilę „połknę”. Ja jednak nic nie planuję – chcę jedynie solidnie przebiec dystans i mam nadzieję, że starczy mi sił i ochoty. Nie jest tak źle, kolejne zakręty i proste mijają na stopniowym, ale nie skokowym oddalaniu się kolegi metr po metrze, jednak cały czas pozostaje w zasięgu wzroku i możliwości pościgowych 😉 . Na krętym odcinku powrotnym, na kilkaset metrów przed „metą”, mam nawet taki pomysł, by dojść Marka, przyspieszam nieznacznie, ale zaraz się opamiętuję – zawody już były 😀 , to ma być treningowe kółko 😀 . Jacek czeka na nas, a gdy dobiegamy, zarządza odwrót na parking. Tu następuje miła chwila wręczenia nagród, czyli trenerski uścisk dłoni i Foster – chmielowy napój z Krainy Kangura 😀 . Jest mi miło, bo zostaję wyróżniony wraz z Agatą i Krzyśkiem za postawę i walkę, no i wciągnięty do grona zwycięzców 😀 .
Ceremonia i pogaduchy trwają tyle, że czuję chłód na plecach….Wybiegane kilometry mają tą zaletę, że moje ciało coraz szybciej się regeneruje do stanu, który pozwala na kontynuację wysiłku. Czułem to po tej przerwie pomiędzy pętlami: wyścigową i treningową, teraz znów czuję niedosyt, mam ochotę jeszcze pobiegać, tym bardziej, że za mną dziś solidne, ale jednak tylko niecałe 5km…. 😉
Gdy padają słowa pożegnania, ja ruszam na znajome kółko w stronę Jeziora Maltańskiego – 4km dodatkowego człapania powinny mnie zadowolić…Nie patrzę na zegarek, biegnę tak, by czuć komfort. Mocniejsze akcenty sprzed kilkudziesięciu minut znów procentują – doświadczałem już wcześniej tego, że gdy na bieżni biegałem szybko, wszelkie „dokrętki” po lesie pokonywałem niemal bezboleśnie…Teraz też nogi dosłownie same mnie niosą!! Niesamowite i bardzo przyjemne uczucie…Mijam urokliwy Staw Olszak..
a dalej wbiegam w las…
Radosne tempo, które oscyluje koło 6:00-6:30, masa endorfin we krwi i muzyka na uszach tak mnie pozytywnie nastrajają, że opuszczam tradycyjną ścieżkę, wybierając podbiegowe zakosy bliżej ulicy Browarnej, a potem znów wracam na szlak….Bawię się…po prostu robię to, na co mam ochotę a trasę wybieram spontanicznie 😀 😀 …Gdy zbliżam się do asfaltu okalającego jezioro, znów odbijam w lewo, pod górę – chcę pobiec w kierunku kopca Malta Ski 🙂 …W ten sposób nudną trasę nadbrzeżną zostawiam w dole, a wybieram ciekawszy znacznie las. Ścieżka meandruje, przecinając kilka dróg spacerowych i wyprowadza mnie na wielką łąkę z Pomnikiem Harcerzy po lewej…Przed sobą mam kopiec, biegnę na przeciwległy skraj otwartej przestrzeni, sprawdzając, czy jest tam wydeptany szlak, by ją okrążyć. Chwytam właściwy kierunek i zataczam kółko krawędzią lasu, w ten sposób zawracając…Dalej w planie chcę zbiec w dół do mostku, na tą krótką chwilę z konieczności wkraczając na oklepany szlak okalający jezioro, by zaraz za Cybiną zniknąć znów w lesie, kierując się do linii kolejki maltańskiej, a z nią rozpocząć powrót na parking…
Zbieg na asfalt jest stromy i rozjeżdżony przez rowery crossowe, po nim twardy i nielubiany asfalt jest nawet całkiem przyjemny 😉 . Za mostkiem trochę siły biegowej – wbiegam po długich schodkach, a dalej osiągam polanę z miejscem piknikowym, z którego rozciąga się widok na jezioro i centrum miasta na horyzoncie…
Lubię w tą okolicę przyjeżdżać na rowerze, teraz…jestem mniej zainteresowany 😉 . Raz jeszcze chodnik, potem tory kolejki, zakręt w prawo i zbiegam na „śródleśny asfalt”…Muzyka, otoczenie i bieg dostarczają mi takich emocji, że aż szklą mi się oczy…Niezwykłe, w jakie wibracje duszy może wprawić zwykła fizyczna aktywność 😉 …
Przede mną truchta grupka młodzików z trenerem, jeden z nich, zmęczony, wyraźnie zostaje z tyłu…Doganiam go i mijając, mobilizuję: „Dajesz! Daaajesz! Jesteś dobry!” 🙂 …Grupka skręca w prawo, ja w lewo, trzymając się granicy ogrodu zoologicznego…Wciąż czuję się wybornie 😀 . Na kolejnym rozstaju gwałtownie hamuję i skręcam w prawo – chcę „odświeżyć” sobie „pętlę yacoolową”, na której umierałem 😉 podczas pierwszych zajęć BBL 😀 …Trasa jest kapitalna – wąska bardzo ścieżka wiedzie przez górki i ma charakter typowego crossu, dużo zbiegów, podbiegów, miejscami piasek, wokół bardzo malowniczo. Dobiegam do przeciwległego brzegu Stawku Olszak, ale sporo powyżej ścieżki go okalającej…
Kawałek dalej znów leśne zakosy i wydostaję się u podnóża podbiegu, na którym to w pamiętnym debiucie ćwiczyłem dość boleśnie „grzybki”…Przez te głębokie wypady w przód ciężko mi było siadać przez kilka kolejnych dni 😉 …Mam przed sobą drogę, która po łuku doprowadza do parkingu, ale ja znów kombinuję – przecinam trasę i wbiegam pod górę na wprost, chcąc dołożyć jeszcze trochę dystansu, „atakując” parking od północy…:) . Nie znam tego fragmentu, biegnę zgodnie z ogólną orientacją w terenie. Niestety odbicie szlaku jest nieco przedwczesne, więc kontynuuję bieg na wprost – przetnę ulicę Browarną i fragmentem milowej pętli wrócę do samochodu…Przy asfalcie muszę chwilę poczekać, ruch tu już znaczny, a kierowcy nie oszczędzają gazu…Po prawej w dole widać miejsce, którym wrócę na tą stronę drogi – pasy dla pieszych przy parkingu…
Alejką równoległą potoku aut szybko zbiegam, przeprawiam się z powrotem i kończę trening….Jeszcze tylko sesja stretchingu pod wiatą, po niej siadam na krawędzi bagażnika z podniesiona klapą, popijając ciepłą herbatę i delektując się wyśmienitym samopoczuciem…Oczywiście, boli to i owo, ale wiem, że żyję 🙂 . Zal mi tylko, że nie mogę dzielić tego nastroju z przyjaciółmi…Ale to już wkrótce…Już wkrótce…
Garmin też się napracował…
Pętla rozgrzewkowa:
Wyścig:
Pętla treningowa:
„Post scriptum”:
Wrażenia…
Właściwie pełno ich w relacji…Podkreślić mogę tylko to, że dziś było wszystko: od wysiłku bliskiego kontroli zawartości żołądka po magiczny, „transowy” trucht, od solidnej pracy po całkowicie bezbolesny, niemal naturalny bieg przed siebie…Pełna gama wrażeń! Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak poćwiczyłem i jednocześnie tak się zrelaksowałem…Przy okazji po raz kolejny odczuwam, że po „mocnym” bieganiu świetnie mi się truchta 😀 …Pojęcia nie mam, jak wypadnę w moich występach na Maniackiej Dziesiątce i w debiucie półmaratońskim – w sumie nie robię ambitnych treningów pod te cele, ale wierzę, że osiągnę coś ważniejszego – radość z pokonania dystansu i samą radość biegu…Reszta….to rzecz drugoplanowa 😉 😉 ….