…Gradem w twarz…
Do wczoraj jeszcze głęboka jesień, dziś zdecydowała się uchylić duszę i wpuścić kilka promieni. Nawet więcej 🙂 … Tak naprawdę stał się cud – słońce gwałtownie rozsunęło chmury i z bliska zaświeciło w zdumioną twarz. Życie zaskakuje, również pozytywnie. Zastygłem w bezruchu, by chwili nie płoszyć, błyskawicznie nastawiłem się na odbiór nawet mikro-bodźców, jakbym po wielodniowej włóczędze po pustyni nagle znalazł się w oazie, w cieniu palmy, dostał do ręki chłodnego drinka…Niespodziewana i aż paraliżująca w zalęknieniu odmiana, ale mam świadomość, że potrwa ledwie chwilę…potem wrócę na piach…I tak się dzieje. Zostają mile zawroty głowy, powodujące lekką, acz przyjemną, dezorientację…
Nie wiem zupełnie, co mam robić…Środa to u mnie dzień na sali, walki pod koszami, ale dziś mam wątpliwości. Po ostatnich spotkaniach wiem, że mocne półtorej godziny szarpanego ruchu niespecjalnie miło wspomina moje prawe biodro…To kolejna „ciekawostka”, która objawiła się po tym, jak udobruchałem nerwiaka Mortona w lewej stopie…Szkoda mi sali, ale nie chcę na półtora tygodnia przed poznańską „połówką” pogłębiać dyskomfortu, z którym i tak biegam….Może zatem potruchtać dziś delikatnie?? Nosi mnie…oj, nosi…
Wykonuję telefon do Joli. Nie może rozmawiać, mówi że oddzwoni…Miło byłoby pogadać w biegu…Czas biegnie. Dzień dłuższy, ale to jeszcze nie czerwiec 😉 . Mój dobry nastrój i często telefon w ręce, piszę 😉 . Tak już mam, nie umiem się powstrzymać, by nie podzielić się uśmiechem, którego u mnie ostatnio jak na lekarstwo…Mija 18ta, zbieram się…Już niemal pewny, że pośmigam sam, wybieram kierunek: WPN…Kilka dni temu, podpierając się mapką na Endomondo, wykreśliłem szlak w połowie dla mnei dziewiczy…Spróbuję go wdrożyć..
Pogoda dziś szaleje. Naprzemiennie deszcz z domieszką śniegu i słońce…Wyjazd na Komorniki tuż za zjazdem autostradowym tradycyjnie „zabetonowany” 🙁 . Od prawej, jeszcze stosunkowo z wysoka, głaszcze mnie słońce, przede mną – stalowe chmury i deszczowe „wąsy” pod nimi…Pięknie! Ciągną tam, gdzie i ja….Będzie wesoło….Omijam znanym mi bokami epicentrum tłoku i po kilku chwilach zjeżdżam na betonową „grajzerówkę” – dudnienie betonowych płyt pod kołami przypomina bicie serca…Las…Jestem w Wielkopolskim Parku Narodowym…Zgodnie z planem przystaję w miejscu, gdzie szeroka droga prostopadle prowadzi w las nad Jezioro Jarosławieckie. Tam mnie jeszcze nie było 🙂 , będzie debiut – chcę je obiec, a potem skieruję się nad sąsiednie, większe z nich, Góreckie.
Wieje…Nie, to za delikatne określenie, musiałbym dosadniej…Momentami szarpie koronami drzew, ja na szczęście jestem chroniony przez las…Martwi mnie, że niebo poszarzało – jeszcze nie ruszyłem, a wokół stal nad głową….Dobra, trzeba ruszać. Mam na sobie koszulkę termo, techniczną i cieniutką wiatrówkę, dam radę 😉 . Najwyżej mnie zmoczy i tyle 😉 . Zakładam na głowę czołówkę, przyda mi się na powrót…
Jest 18:45, zachód słońca za około trzy kwadranse…Nie mam wiele czasu. Wciskam „start” na Garminie…
Pod nogami – betonowo…Zupełnie „nie crossowo”…ale bezpicznie dla kostek na rozgrzewkę…Po około kilometrze zabudowania. Pierwsze zdziwienie…”Co do diabła?…Koniec jeziora po prawej?…Miałem dobiec do niego w połowie…Jakieś małe ono…Może to nie to?…Pewnie właściwe schowane w lesie po lewej” . Rozstaj dróg. Wybieram tą na wprost, zostawiając za sobą wątpliwości…Pod butami już prawidłowo, czyli…miękko i grząsko 😉 . Biegnę na pamięć, a właściwie na zakodowane z mapy kierunki. Kontrolka zaufania pali się już jednak, bo poszukiwanego zbiornika z wodą nie widać, a inny, nieznany został za mną…Ok. Zakręcam ostro w lewo…Na wyczucie…Pomału wchodzę na swoje obroty, ale przyhamowuję – to ma być tylko trucht…Wokół szaro-buro…i ciemnawo jakoś….Coś nagle przebija się przez muzykę w słuchawkach…jakiś szelest…Las mocniej się kołysze…Po prawej otwiera się duże pole – teraz widzę i czuję na twarzy co się dzieje 😉 . Grad. Sypie mi prosto w twarz. Jakby ktoś przeprowadzał na mojej facjacie zabieg akupunktury – dziesiątki igiełek bombardują mnie i powodują, że przymykam oczy…”Zajeb***cie!! To lubię!! Czad!” – myślę i czuję satysfakcję, ze tu jestem.
Może to chore, ale w takich chwilach czuję, jak aura metaforycznie synchronizuje się z życiem…Pod prąd i w bólu…Zabawę rozkręca silny wiatr, który z podmuchami funduje ślizgi po błocie….Otwarta przestrzeń się kończy. Żywioł cichnie w lesie – zawód, jakbym dopiero co zszedł z kolejki górskiej w parku rozrywki 😉 . Zdziwienie – przede mną poprzeczna droga….”Tutaj?”…Mapa nic nie wskazywała. Ok, skręcam, zgodnie z tym, co w głowie w lewo. W teorii obiegam jezioro, ale w praktyce już w to wątpię…Za dużo przebiegłem do tej pory już…Po chwili znów poprzecznica, asfaltowa…”Gdzie ja do cholery jestem?”…wątpliwość rozwiewa widok pałacu po prawej stronie w głębi…Już wiem – skróciłem sobie drogę, a jezioro, które ominąłem brzegiem, było tym właściwym. Trudno. Kilometraż – rzecz do zrobienia, dołożę coś „na żywioł”. Teraz kierunek już jasny – Jezioro Góreckie.
Kawałek biegnę drogą, zakręt i za nim wskakuję na chodnik – to tu rozgrzewaliśmy się przed Pogonią Za Wilkiem w lipcu zeszłego roku… 🙁 …Parking, cross na drugą stronę jezdni i połyka mnie znów las…Łagodnym wąwozem zbiegam na opadający do jeziora brzeg….W oddali po drugiej stronie, gdzieś nad wyspą, wisi żółto-pomarańczowa kula…Słońce w drodze za horyzont…Śliczny obrazek, skrajnie różny od tego Armageddonu sprzed kilku chwil…Kompletnie nikogo, tylko ja, tafla jeziora i płonące niebo….Zawieszam na chwilę wzrok…
…a potem ruszam brzegiem w kierunku odwrotnym do tego z pamiętnych, letnich zawodów….
Płynę…Góra – dół, góra – dół…ścieżką zawieszoną wysoko ponad linią wody…Muzyka przenika do najdalszych zakątków duszy…Szarpie emocje, tańczy ze wspomnieniami…myśli wypełnia nieodległymi radosnymi chwilami, a serce tęsknotą…Wiatr marszczy na wodzie kolory wieczoru…Jest mi dobrze, choć bardzo samotnie….Odrywam wzrok od jeziora, gdy ścieżka odbija w górę, w las….Potężny głaz narzutowy i słupek z „klapkami” – węzeł szlaków…Tu krzyżują się piesze parkowe ścieżki…Skręcam w piaskową drogę w lewo…Nogi bardziej pracują, ten odcinek wiedzie pod górę…Mam wrażenie, że w prześwicie na końcu widzę ludzi. Złudzenie. Nikogo. Żywej duszy. Pomijając jednego człowieka, którego minąłem przy parkingu parkowym, na całej trasie nie innego homo sapiens…Tylko zwierzynę. Teraz też sarenki przechodzą przez moją ścieżkę. To ich świat, ich królestwo, ja jestem tu intruzem. I pewnie ciekawostką o tej porze…Szanuję to…Łuk drogi, po lewej las ustępuje dużemu polu….”Powinienem dobiec do pasa drzew i zakręcić..Tak przynajmniej mówiła mapa…” myślę, ale gdy dobiegam i odbijam zgodnie z zamiarem, nowa droga wyprowadza mnie równolegle do poprzedniej. Hamuję. Postanawiam trzymać się dalej drzew, idę na żywioł, wąskim szlakiem zwierząt. Rozwiązuje mi się but, mimo podwójnego węzła. Dobiegam do lasu. Dalszy kierunek ginie pośród drzew, więc decyzja – po prawej jest aleja drzew i pewnie droga, tamtędy pobiegnę. Dobry wybór, mimo, że twardą nawierzchnię zamieniam teraz doły z wodą i błoto…
Ale przynajmniej kierunek właściwy, upewniam się, „odpalając” na sekundę endomondo…Biegnę, esując pomiędzy kałużami….Z naprzeciwka zbliża się jakiś punkt…Jest coraz bliżej…Nie wierzę oczom – BIEGACZ!!! 😀 …To jak fatamorgana na pustyni, a jednak!! Gdy się mijamy, pozdrawiamy się – ma na ustach szeroki uśmiech, pewnie też go bawi sytuacja 😉 …
Poprzeczny asfalt. Droga Szreniawa-Mosina…Tak, jak się spodziewałem. Szaro, wieczór zaczyna mnie rozpuszczać w swoim mroku. Nie kombinuję. Mapa mówiła, bym ciągnął dalej prosto, ale wybieram fajną rowerową dróżkę, równoległą do asfaltu, ale schowaną nieco w lesie. Docieram do parkingu i tu dopiero chowam się w las. Znów kawałek nieznanego, na wyczucie. Wybiegam na płyty „grajzerówki”, teraz trochę po twardym i zakręt w lewo, do Jarosławca. Z betonu w błoto, dużo błota…Ale tempo nie słabnie, nogi dalej niosą. Zmierzam do rozdroża, gdzie zobaczyłem na początku jezioro…Sznurowadło znów grymasi, to jakaś akcja protestacyjna, nigdy się nie rozwiązywało… 😉 . Ciemnawo. Czas na czołówkę. Od razu lepiej. Budynki…Postanawiam nie odpuścić i pobiec choć kawałek brzegiem Jeziora Jarosławieckiego i wrócić do auta trasą, jaką miałem tu najprawdopodobniej przybiec…W jasnym kręgu światła błyszczą się oczy…Lis? Kot?..Nie mam pojęcia. Jestem przyjazny, ale oczy znikają…Jeszcze kawałek brzegiem, ale szukam już odbicia w prawo, by nie „przedobrzyć”. Jest 🙂 . Skręcam…Kilkanaście kroków, lekko w dół i….”Woooow!!…Co to??” dziwię się, gdy światło przede mną odbija się…od ziemi 😮 . Mam przed sobą stromy podbieg. Super, to mi się podoba. Dynamicznie pnę się w górę…by za chwilę zbiec…w wąwóz…:) . i znów podbiegać. Piękny kawałek!!! Szkoda, że przy sztucznym świetle. Trzeba powtórzyć za dnia 😉 . Ścieżka wyprowadza mnie na płyty, które znam ze startu dzisiejszego biegu…Na zegarku 12km z małym groszem, a ja już widzę przed sobą zarys auta. Kiepsko. „Trzeba zamknąć 13kę” myślę, przecinam asfalt i biegnę dalej jeszcze kilkaset metrów leśną drogą na Wiry…Zawracam i gdy melduję się koło samochodu zegarek potwierdza zaliczony dystans. Stopuję go. Pięknie…Nie planowałem kilometrażu, wyszło „na żywioł”. Jestem kontent.
Wyciszam się. Chwila rozciągania. Gaszę latarkę i muzykę. Jestem teraz częścią mrocznego lasu, który szumi delikatnie, głaskany przez noc…Nad głową, w orszaku delikatnych chmurek, księżyc…Tak niedawno słońce złociło wszystko gorącymi promieniami, teraz on – ozdabia las swoim srebrem…..Nie czuję nawet chłodu. Stoję wpatrzony w jego blask. W milczeniu i ciszy……Magia…..
Garmin…
Wrażenia…
Bywa, że o treningu decyduje potrzeba…I dobrze, gdy tak jest, gdy nie biegamy tylko „z grafiku”…Ostatnimi czasy zakładałem buty z potrzeby, ale głównie, by zgubić w lesie smutne myśli….Dziś było wyjątkowo…Każdym krokiem dziękowałem, że żyję i że jednak spotyka mnie szczęście…Na chwilę przez chmury uśmiechnęło się do mnie słońce…Trochę tak, jakby na spękaną ziemię spadł rzęsisty deszcz….Gwałtowny, obfity, niespodziewany…i wyschła gleba natychmiast się zazielenia…..Boże, chciałbym zielenić się bez końca!!!……
Dziś było tak wiele spokoju. I uśmiech…Ktoś wyciągnął magiczną różdżkę i mnie dotknął….Oby jak najczęściej…..Bardzo tego potrzebuję. Nie, nie do biegania. To poważniejsze.
Do życia….