Czwartek 04.02.2016r.

…Z największym trudem….

Chwila. Ulotna. Niepowtarzalna. Cała sztuka życia, to zrozumieć, że nie wróci. I uszanować ją. Chwytam chwile. Od tak dawna…Mam poczucie upływu czasu, który wprost przecieka przez palce, nawet, gdy się go wyciska jak gąbkę. Chwile bywają cudowne, niezapomniane…Po nich często występuje żal do losu, że odchodzą, ale też radość, że były dane i że się je pięknie przeżyło…Chwile też bywają trudne, a nawet bardzo…Też odchodzą w pamięć, ale rezydują tam niechciane. I przynoszą ból i gorycz…

Nie na wszystko w życiu mamy wpływ, często staramy się tak bardzo, a tak kiepsko nam wychodzi, by chwilom nadać wartość. Żyjemy w interakcji z ludźmi. Jeśli głęboko zastanowić się nad sensem życia, to właśnie Ci ludzie i to, co dla nich robimy i z nimi, stanowią jego wartość. Od dawna dla mnie wspólne dzielenie chwil stało się osią mojego życia, tego, co stanowi o moim szczęściu. Znajduje to wyraz w bieganiu. Gdy obok mnie są Ci, którzy są dla mnie ważni, nic więcej mi nie potrzeba – ani wynik sportowy, który w moim przypadku powalić nie może, ani czas, życiówka, czy dystans nie mają znaczenia. Liczy się CHWILA. Wspólna. Każde zawody i każdy trening taki mają wymiar. Samotny bieg jest dla mnie…tylko „klepaniem” kilometrów, wypełnianiem zaleceń treningowych, pustą aktywnością…Co więcej….przynosi mi ból samotności……

Pusto. Ciemność spowija wszystko. Parking. Tak dobrze znany…wiele razy, nawet tak niedawno, rozświetlał go uśmiech. Krople deszczu, który jeszcze przed chwilą wylewał z nieba łzy, spływają po szybie. I po moim policzku…mimo, że nie wysiadłem jeszcze z auta….Opieram głowę o boczny słupek i nieruchomieję w myślach…Żywej duszy…Te, których potrzebuję teraz bardzo obok, których mi tak brak, są teraz gdzieś tam…na gromadnym treningu, wśród obcych mi ludzi….Ja tu sam. I wspomnienia, jak było cudownie…piękną wiosną, ciepłym letnim wieczorem, kolorową jesienią, białą, roziskrzoną w bieli nocą….Nie mam sił, by podnieść rękę, a czeka mnie 13km biegu…I rytmy…Jestem uwięziony, zastygły w ciszy i samotności…Bardzo boli…wszystko wewnątrz…Tam skąd zwykle płynie siła do walki, impuls, radość…tam gdzie wszystkie moje wyjątkowe emocje….Tak przeraźliwie mi brak tej obecności – nie chcę być tu sam…to jak banicja dla duszy, serca…Nadchodzi myśl – może przekręcić kluczyk, odjechać, wrócić, nikt nie zauważy, dla nikogo nie ma to już najmniejszego znaczenia, czy tu byłem, czy nie….Zażyć leki, jakieś krople w powielonej dawce, inne ziołowe pastylki…spróbować poszukać w ich mocy snu…Nie, to nic nie da. Próbowałem już dziś :(. „Przedawkowałem” wszystko, co miałem…To jak krzyk duszy, łapanie się deski, gdy wokół tylko wielka woda….Ale na niej nigdzie się nie dopłynie…Nawet nie ucieknie się w niebyt….

Teraz wiem, ile zależy od motywacji, od tego, co się ma w sobie…Potrafiłem przefruwać półmaratony (!), biec jak natchniony po nową życiówkę (!)…bo miałem swoistą dedykację, cel, miałem po co…bo czułem się szczęśliwy z tym…bo czułem, że ma to sens nie tylko dla mnie…bo ktoś widzi, docenia i napisze mi nawet…”pięknie, gratulacje”…I zrobi to nie z uprzejmości, a z serca….

Kładę dłoń na kluczyku…nie przekręcam go…wyciągam…Nie, nie wrócę. Zrobię, co mam zrobić. Nie poddaję się tak łatwo. Po prostu…przebiegnę to, zrobię, co zalecił trener…we wtorek, bardzo przykry, gdy padały słowa, których nigdy nie chciałbym usłyszeć :(, które wysadzały w powietrze mnie od wewnątrz…nie wykonałem planu…On dla mnie jest i tak mało ważny, nic nie znaczył nigdy przy wspólnym, wyczekanym bieganiu…Ale dziś jestem sam i jest….jedynym, co nadaje istotę chwili….Otwieram drzwi…Im szybciej ruszę, tym szybciej skończę…Zimno pod skórą i wokół, dreszcze…Zakładam czapkę, czołówkę, odpalam świetlisty krąg i muzykę – jedyne moje towarzyszki na najbliższą godzinę z hakiem…Przekraczam jezdnię….Zerkam nad głowę….Boże, jakie piękne gwiazdy!!!!…Chmury jak biblijne morze przed Mojżeszem rozstąpiły się i pokazały piękno wszechświata….Teraz odbija się on w moich oczach :)…..Dzięki, Ci, Panie…chociaż za tyle…..

Melodie…Cudne…Z wielu schroniskowych wieczorów, letnich, gorących…Wyśpiewane, wypłakane…jak Wrzosowiska…Młodość, czas, który stanął wtedy wraz z nimi w miejscu i tkwi tak do dzisiaj…Ciało ugryzł czas…ale serce wciąż gotowe, by kochać i opowiadać o tym górom…Nie słyszę kroków, widzę tylko trawę i liście, przesuwające się w świetlistym kręgu…Muzyka, jak tratwa ratunkowa, zabiera mnie daleko stąd, chroni przed niechybną śmiercią….Wąziutki szlak. Znany, dreptany wspólnie. Zakręt, próba przechytrzenia – zbieg, kamienie w poprzek wąskiego cieku, dalej…zwalone drzewa, jak po huraganie…Zawracam – nie kombinuję, nie po ciemku. Jeszcze jedna próba za 100 metrów, znów odwrót. „Paweł! Ty leć, słuchaj serca, a nie wymyślaj na nowo koła…”…Wbiegam na szeroki trakt, ukłucie…wspomnienia…Teraz one mnie przechwytują….To było w przeciwną stronę, ale właśnie tu…Przed dwoma laty….

Na „krańcach” Strzeszynka…zawahanie…Może porzucić plan, „olać” 13tkę…Skrócić sobie…Nieeee….Słowo się rzekło!…Choć przede mną kolejne, dotykane wspólnie, miejsca…Krosuję rogatkę…Pusto – ani pociągu, ani aut…Piach. Kawałek po bruku, potem miękko pod butami…Tu latem grzęźliśmy na rowerach 😉 …Przecinam drogę. Zaczyna się odcinek „kierski”, brzegiem większego zbiornika, niż ten Strzeszynkowy. Niestety asfalt. Staram się usilnie w moich terenowych Boost’ach szukać liści, nawet błota, byle by nie zdzierać „zębów” ..Kontroluję tempo, ma być bardzo spokojnie, a ten odcinek na całej długości faluje…Nagle w świetle czarna wstęga drogi rozdziera się na pół…”Kurcze, prosto, czy po łuku w lewo?”. Nie wiem. Instynktownie odbijam w lewo…Świetlisty krąg nic nie podpowiada, nawet gdy go unoszę wyżej…Szperacza nie odpalam…Nagle pojawia się płot, a droga robi zwrot w prawo…”Cholera, to jakiś ośrodek częściowo ogrodzony…No nic, będzie ciekawiej..” I jest. Kiladziesiąt, może ponad sto metrów dalej…furtka..”Może otwarta?..” Gdzież tam, ja tyle szczęścia nie mam. W ogóle go mi brakuje…. Przeszkoda jest niewysoka. Wskakuję, przerzucam ciało na drogą stronę i spadam niemal wprost na drogę, którą miałem pobiec. Jest dobrze. Dalej już tylko do celu…Z prawej widzę wodę, a w niej rozfalowane delikatnie światełka Baranowa…Taaaak…tędy jechaliśmy razem rowerami, nie raz….

Podbieg…potem w dół…Latarnie kończą tu swój ciąg…jest za to wysuwany z ziemi słupek, z diodowym ostrzegaczem…Znów moje światło przytula…Przez pamięć przebiegają obrazy….Wspólny posiłek tu, na małej zielonej polance nad brzegiem, łabędzie i zdjęcie…bliskie, uśmiechnięte, takie, jak uwielbiam….Po lewej wielka rezydencja…Majowym wieczorem, rowerowym, tu przystanęliśmy i przyglądaliśmy się …Rano widzieliśmy się na biegu, teraz…spotkaliśmy się na dwukółkach, by pożegnać dzień, tu, nad Jez. Kierskim…Wspomnienia zabierają mnie w inny, cudowniejszy czas…Nie jestem sam….Jestem szczęśliwy….chwilą wyjątkową…

Z mroku wyłania się otwarta przestrzeń. To plaża w Krzyżownikach…Nie chce mi się wierzyć, że to już…Myślałem, że będzie się dłużyć. Troszkę w górę,  potem ostry zakręt i mocny podbieg po łuku aż do drogi…Zwalniam, w końcu nikt na mnie nie czeka…donikąd się nie spieszę….Przecinam drogę, serce mocniej bije…Tu nie ma chodnika, biegnę po trawie…Auto na długich oślepia…”Idiota…”. Zakrywam twarz, by cokolwiek widzieć…Wreszcie skraj lasu, zakręcam…Przede mną dłuuuuuuga prosta…Tu też kiedyś pędziliśmy na rowerach…Wszędzie kawałki serca porozrzucane….I kałuże..Muszę uważać, w nierównościach stoi woda po deszczu, skaczę z prawej na lewą nogę, z jednej na drugą stronę drogi…Na wygibasach szybciej mija czas…W przodzie majaczy już rogatka – nie tak dawno dobiegliśmy do niej z drugiej strony, była zamknięta, a my, w obawie spotkania z pociągiem, kontynuowaliśmy trucht po tamtej stronie….Nie docieram tam, skręcam w las, który z racji wielu nieokrytych jeszcze ścieżek i swej tajemniczości, nazwałem Mordorem. Kontrola tempa – 5:30..5:40…W sam raz…Myślę etapami: większość mam już za sobą, teraz do zakrętu, potem właściwa rogatka, powrót nad Strzeszynek i koniec OWB…”Czuję krew”, przyspieszam z automatu, studzi mnie mały podbieg…Pod górę po płytach, szyny..Rzut oka w prawo i lewo…Pustka – tylko las semaforów „na czerwonym” w dali…Uff, już tak niewiele…Wąska ścieżynka i zbieg po korzeniach na odcinek, gdzie dopiero co robiłem podbiegi…Dalej fragment znajomy, kilka zakrętów, w tym ten finalny i jestem na ostatnim podbiegu…We wtorek, ten przykry, biegliśmy tu…Wreszcie jest wypłaszczenie…Rzut oka na zegarek, 120 metrów do 13tki, dokręcam…Pauza.

Już wcześniej wymyśliłem, że na wąskim asfalcie na wprost, wiodącym do gastronomii, zrobię zadane rytmy. Odmierzam krokami 100 metrów. Nawierzchnia okazuje się wredna, nierówna, będę musiał uważać w sprincie. „Setka” wypada przy znaku technicznym z literą „T”. Wracam..Czas na SPR, czyli sprawność…Folguję sobie – robię spokojny stretching. Dwójki i czwórki bolą, ale to normalne, po to je rozciągam..Od drzewa wędruję pod wiatę, obok miejsca na ognisko. Tu część druga ćwiczeń…Po raz pierwszy czuję ulgę…”Zrobiłem trening…” . No jeszcze nie cały, jeszcze spinanie pośladków w przebieżkach, ale to, czego bałem się najbardziej – że tkwiąc w uścisku wspomnień przez ponad godzinę, umrę – nie stało się. Przeżyłem. Choć tak strasznie mi smutno i żal, że…jestem sam 🙁 :(….Gwiazdy wciąż tak pięknie skrzą się nad głową…

Ok. Pierwsza setka. Cholernie nierówno. Wracam truchtem…Drugie powtórzenie już brzegiem, po trawie. Znacznie lepiej. Tylko w połowie trzeba wskoczyć na asfalt, bo słup za blisko…Czwarta seria – „już połowa!”. Uśmiech. Zawsze lubiłem rytmy, zwłaszcza te krótkie…Teraz liczę „od tyłu”…4-3-2…I ostatni raz…Nie zatrzymuję się..zakręcam w lewo, pod górę, w stronę drogi…Przy asfalcie stopuję zegarek. Niecałe 15km…Mogłem dokręcać…ale…nie mam potrzeby…I tak nikogo to nie interesuje…. Auto. Zrzucam akcesoria, a potem staję półnagi. Ciało paruje, jakbym wyskoczył z fińskiej sauny…Wrzucam na siebie suchą koszulkę i bluzę….Zadowolenie rośnie. Zrobiłem to. Pokonałem siebie, emocje, które spływały po policzkach z powrotem do serca…Zrobiłem to!…Pobiegłem…Teraz czas na „dobranoc”…Takie tradycyjne, niezwyczajne…

Ruszam…świat przesuwa się nieśpiesznie, pomalowany światłem latarni na żółto…Próbuję w ciszy późnego wieczora duszą przybliżyć się do duszy. I objąć. Bezszelestnie, ale czule…I robię to…Od lat tak samo…Z bliska…

Bo czego nie możesz dotknąć, zawsze możesz sobie…wymarzyć :)….Zawieszam więc wzrok….i marzę…Nikt mi tego nie odbierze….To cały mój świat….

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *