Niedziela 19.10.2014.

 

Razem…czyli słodko-gorzkie podbijanie Śląska..

Mam jeszcze w sobie echo czwartkowego treningu…Rusałka wieczorem – Mroki Mordoru, rzęsiście padający deszcz, głębokie kałuże pod butami…I Nas Troje, Nieugięci, czyli elita RRTeam 😀 🙂 . Na przekór jesieni, na przekór wszystkiemu…Dwa kółka wokół…Jola obowiązkowo, zgodnie z rozpisanym planem treningowym, Magda – by rozbiegać się bardzo spokojnie po maratonie, ja…dla bycia razem 😉 . Biegamy i rozmawiamy. Jola walczy ze słabościami, my przecieramy przody…Jest fantastycznie, a na koniec niespodzianka – dogrywka na płycie stadionu, we dwoje, z Magdą…Znów to wyjątkowe zapętlenie 🙂 – zamiast kilku kółek, zaliczamy…13! 😀 …bo za każdym razem, gdy zbliżamy się do bramki, mijamy ją z uśmiechem i biegniemy dalej 🙂 ….Strasznie to lubię….bo to znak, że dobrze się bawimy razem i żal nam się rozstawać….Na finał podwożę Magdę do jej auta zaparkowanego po drugiej stronie Rusałki….Super wieczór…taki zaskakujący…wielka szkoda, że nie mogę zatrzymać czasu, bo mam ochotę i potrzebę pogadania…no ale troszkę go spędziliśmy na bieżni, muszę więc ustąpić wobec „życia” 😉 ….Za kilka dni wyprawa do Lubina – kolejny rozdział wspólnej biegowej historii i – mam nadzieję – niezapomniane chwile…..

Prognozy wieściły na dziś wyjątkową pogodę…Na chwilę, na jeden dzień, miało zawitać…lato 🙂 . Słońce jest średnio pożądane podczas zawodów, ale gdy ma się za sobą kilka słotnych dni, działa ożywczo, wlewa w serca wolę życia 🙂 i dziś tak będzie. Mamy przed sobą imprezę, na którą od dłuższego czasu szykowała się Jola, nas na nią namówiła i jej podporządkowywała swój trening. XXIX Bieg Barbórkowy o Lampkę Górniczą organizuje jej dawny kolega z pracy, pasjonat i aktualnie biegowy guru 😉 . Dziesięć kilometrów ulicami miasta, jedna duża pętla ze startem i finiszem na stadionie 🙂 . Zwłaszcza ten finał stanowi atrakcję, bo ostatnie metry na arenie z kibicami, konferansjerem, muzyką…mogą być niezapomniane 🙂 .

Początkowo mieliśmy jechać we czworo, ale wczoraj stało się jasne, że załogę będzie stanowić tyko nasza trójka, czyli ścisła „klubowa elita” 😀 . Jesteśmy umówieni tak, że kierowcą będzie Jola, jako organizator i pomysłodawca wyprawy. Najpierw odbierze z domu Magdę, zadzwoni, że wyjeżdżają, a na koniec dosiądę się ja…..Ostatnio, latem, gdy umawialiśmy się na kajaki….nie zadzwonił mi budzik, zaspałem, w wielkich nerwach zaliczałem łazienkę, a potem pędziłem na złamanie karku na spotkanie…Podświadomie o tym pamiętając, miałem dziś w nocy „stresa”, budziłem się, sprawdzałem godzinę….W końcu zdecydowałem się wstać, nim komórka zagrała pobudkę…Wczoraj się spakowałem, więc teraz mogę spokojnie wypić kawę i coś zjeść…Czekanie na 7ą, na telefon od Joli dłuży się – już o 6:45 jestem w butach, gotów do wyjścia….Komórka milczy, więc decyduję się jeszcze skorzystać z toalety…No i właśnie wtedy dzwoni…Wiadomo  😀 …

Na dworze brzask…dość chłodno, ale to w końcu październik…Błękit nieba zwiastuje poprawność prognozy – będzie pięknie!…W aucie już jest 🙂 – obie dziewczyny są wesołe i uśmiechnięte 🙂 . Ruszamy. Przed nami kawałek drogi….

Pierwszy postój techniczny na stacji przy wlocie do Leszna…Kawa, toaleta…Krótko, by nie przeginać z czasem – lepiej być nam wcześniej na miejscu i tam zrobić popas…Mamy jeszcze ponad połowę dystansu przed sobą…

Wesoło. W drodze muzyka – radio gra jak na zawołanie…Choć chwilami, siedząc z tyłu, uciekam myślami, cały czas cieszę się chwilą…Nasza trójkowa wyprawa już sama w sobie jest unikalna 🙂 . Pierwsza taka. Jest fantastycznie….

Uprzedzam Jolę, że trasa przez Górę do „najciekawszych”, z racji „meandrów” i nawierzchni, nie należy, ale jest najkrótsza, pusta i bez niespodzianek radarowych. Sam nie przepadam za tym wariantem, ale że nawigacja jest „za”, nie protestuję 😉 . Sporo zakrętów, nierówności, nagłych zwężeń i niespodzianek, jak choćby „most donikąd” – nowiuśki kawałek wiaduktu, na którym Jola, dopingowana przez Magdę, przyspiesza, by nagle wpaść niemal na „leśny” „oes”…Ot, taki dowcip lokalnych władz chyba, bo tuż za „nowością” najwidoczniej skończył im się budżet… 😉 . Zatrzymujemy się na chwilę w miejscowości o egzotycznej nazwie „Irządzę”. Robimy sobie foto pod znakiem, żeby była jasność…kto rządzi 😀 .

W Lubiniu Automapa dzielnie prowadzi uliczkami, widzimy już pierwsze „ślady” zbliżającej się imprezy – zastępy Straży Miejskiej, taśmy….Dojeżdżamy w okolice Regionalnego Centrum Sportowego. Piękny, nowoczesny szklany budynek sąsiaduje ze stadionem, na którym będziemy swój bieg zaczynać i kończyć. Zostawiamy auto w sąsiedztwie, na parkingu osiedlowym i wędrujemy odebrać pakiety. Przy okazji odkrywamy, że jest sporo miejsca bliżej i postanawiamy auto przestawić za kilka chwil….Endorfiny rosną. Dziewczyny są wesołe, ja mam w sobie mnóstwo radości, że jestem tu z nimi…blisko…cieszę się wszystkim, nawet perspektywą „obowiązkowych życiówek” 🙂 , mimo, że nie w biegu na czas znajduję sedno tej mojej pasji 🙂 . W Biurze Zawodów, zlokalizowanym pod dużym namiotowym zadaszeniem, panuje ruch, ale nie ma tłoku. Podpisy złożone, koperty rozdane, czas na pierwsze „słitfocie”. Jola ma VIP’owski numer „8”, jest dodatkowa okazja do uśmiechu 🙂 .

Wracamy i przestawiamy samochód na bliższy parking. Teraz jest moment, by coś delikatnego zjeść. Ja pochłaniam tylko mała kanapkę, nie lubię jeść przed żadną imprezą – profilaktycznie, bo nigdy nie wiem, czy mój układ trawienny nie wywinie mi dowcipu 😉 . Teraz czas na przebieranie i rozgrzewkę. Jola trzyma się bardzo ściśle wskazówek swojego „mentora”, orzeka, że ma jeszcze kwadrans, nie śpieszy się, ruszamy więc z Magdą we dwoje…Trucht jest całkiem wartki, właściwie to bieg 😉 …Naszą Księżniczkę roznosi energia! 😀 …Znikamy w osiedlu, najpierw mamy podbieg, potem płasko i wracamy z górki….Lubię bardzo patrzeć, jak Magda biegnie – jest w tym mnóstwo lekkości i delikatności, jakby grawitacja w jej przypadku robiła wyjątek 😉 ….Na zbiegu wydłużamy krok – wiele bym dał, by mieć w sobie taką swobodę ruchu, dla mnie to nieustająca praca, dla niej – dar…Dzieli nas jednak przepaść, jeśli chodzi o wagę…To mój koronne alibi dla samego siebie 😉 . Magda jest w swojej sylwetce krucha, a przy tym wysportowana, ja…co najwyżej…to drugie 😉 . Biegniemy szybko, czuję tempo, ale rozmawiamy wesoło cały czas 🙂 . Docieramy na parking. Jola jest gotowa już do swojej rozgrzewki, wracamy więc raz jeszcze na odcinek, którym biegliśmy. Tym razem wolniej i krócej – już nie 1,5km a 1km. Gdy pojawiamy się znów obok auta, czas już przemieścić się na płytę stadionu. Po drodze jeszcze wizyta w toalecie, ważny rytuał.

Na pomarańczowym tartanie sporo osób. Spiker, muzyka – udziela się bardzo atmosfera zawodów. mamy do zrobienia jeszcze 100-metrową przebieżkę. Jola jest skrupulatna, „nie ma, że boli” 😉 . Startujemy. Dziewczyny gnają na złamanie karku, ja oswajam ból stopy – będzie moim towarzyszem w najbliższej godzinie, a zwłaszcza po niej… Mamy kilka minut do startu, czas „wepchnąć się” w tłum, przecisnąć bliżej startu, by nie dać się zblokować wolniejszym biegaczom, gdy będziemy robić kółko po bieżni i wybiegać na ulice miasta. Serducho mimowolnie mocniej bije.

Jola się bardzo denerwuje. Ten bieg to jej pomysł. Organizatorem jest jej kolega, który jednocześnie „przygotowywał ją” wg swojego planu treningowego. Jej życiówka to jest zobowiązanie 🙂 . Czuje presję bardzo, choć tak niedawno, w Kaźmierzu, wyprzedziła fakty, złamała barierę i zeszła wyraźnie poniżej godziny na 10 kilometrów. Mimo to jest mocno stremowana…..Magda nie była zdecydowana, czy biec lekko i supportować naszą Jolie, czy spróbować powalczyć „o swoje”. Jest w świetnej formie, udowodniła to w półmaratonie ostatnio, błysnęła genialnie w maratonie tydzień temu…Teraz słyszę: „pobiegnę ‚w trupa’, zobaczymy co będzie…Jeśli ‚spuchnę’, zwolnię”. A zatem celuje również w życiówkę….Co ze mną?? Ja się cudownie bawię, dla mnie sam ten wyjazd i bycie tu na zawodach we troje, spędzanie czasu blisko siebie to już wystarczający powód do radości…Nie mam ciśnień…Mimo to, gdy szykowałem się do wyjazdu, gdy Jola jak mantrę powtarzała „jedziemy po życiówki”, gdzieś tam w głowie powstał „plan B”…No bo jak to by wyglądało, gdyby oba moje Anioły wracały zadowolone z nowych osiągnięć, a ja bym sobie odpuścił? 😉 …Nie znam konfiguracji trasy, nic nie wiem o podbiegach, mimo to przyjmuję założenie, że jeśli w grę wejdzie „bieg na czas”, czyli inaczej: jeśli Magda zdecyduje się walczyć o poprawę rezultatu na „dychę”, wówczas ja postaram się….złamać 50 minut….. 😉 😉 . Zadanie o tyle dla mnie wymagające, że muszę utrzymać średni czas kilometra poniżej 5:00…Ostatnie moje rozczarowanie na finałowych 10ciu kilometrach maratońskiego wsparcia dla niej, gdzie tempo wzrosło i wskazywało często 4:50 powoduje, że mam duże obawy…Jasne jest, że jeśli nie dam rady lub jeśli stopa da mi popalić, zwolnię i dalej będę już „zwiedzał Lubin w biegu”, ale miło byłoby „wejść na wyższy level” w biegowej „karierze”…Zwłaszcza w tak cudownym towarzystwie 😀 , które jest moją największą motywacją…..Ok, przyjmuję takie wytyczne: pierwsza „piątka” 4:55-4:59, druga – jeśli się uda – na poziomie 4:55, na tyle, na ile siły pozwolą…Ambitne założenie, jakiś czas temu brzmiałoby jak rytualne, japońskie sepuku, dziś – ciekawe wyzwanie 😀 …

Wyciągam telefon, robię ostatnie zdjęcie przedstartowe, uwieczniam ostatnie uśmiechy i obawy…W tym samym momencie rozlega się strzał…Tłum rusza, ale my jeszcze stoimy kilka sekund….Wreszcie leniwie…kolorowe morze koszulek wokół nas zaczyna falować…”Płyniemy” w stronę niebieskiego balonu…Maty pomiarowe…Wciskamy „start” na Garminach…No to zabawa się zaczyna….. 😀

Mój bieg…..

Przez chwilę tylko jesteśmy razem 😉 …Magda, niczym gazela, wyrywa do przodu i zgrabnie, z lekkością, przemyka pomiędzy innymi biegaczami…Patrzę raz za nią, raz na zegarek – staram się od samego początku „mieć oko” na tempo 😉 . Jolka jest za mną, ale nie mam czasu się oglądać, wiem, że świetnie sobie poradzi, posłucha wskazówek i nie będzie szarpać od samego początku…jak jej koleżanka 🙂 , która pognała do przodu..Staram się by kółko po bieżni nie było jedynie honorowe, szukam sobie miejsca po zewnętrznej i zgodnie z podpowiedzią elektroniki, staram się, by konsekwentnie wskazywała 4:xx….Wybiegamy na ulicę…próbuję dojrzeć Magdę, ale barwny korowód przede mną już ją gdzieś wchłonął…”No dobrze” – myślę – „w takim razie rozluźnij się, poszukaj lekkości i trzymaj tempo…Zabawa się dopiero rozkręca ” 🙂 ….Po kilkuset metrach peleton robi zwrot w naszą rozgrzewkową uliczkę, a potem kluczy po mniej ciekawej nawierzchni…Słyszę, jak jakiś biegacz podpowiada innej biegaczce: „Teraz będzie około kilometr podbiegu. Patrz pod nogi, bo nierówno”…Tu jednak nie da się chyba zrobić sobie krzywdy – jest na tyle ciasno i „ludno”, że z musu tempo spada….Jestem zły :(…Na szczęście to tylko kawałek…Po kolejnych kilkuset metrach wydostajemy się na szeroką kilkupasmówkę, całkowicie wyłączoną z ruchu dla nas na czas biegu….Nagły komfort przestrzeni cieszy bardzo, ale entuzjazm studzi, jak zimy prysznic, to co przed nami – na długim odcinku droga zaczyna się wznosić 🙁 …”Spokojnie i z luzem” – powtarzam sobie – „Trzymaj się tempa”…Staram się wyczuć, na ile mogę zwolnić, ale mimo wszystko chcę, by nie było to powyżej 5:00…Jakoś się udaje…Dalej trasa faluje, na zbiegach wydłużam krok, próbując się rozluźniać i odpoczywać, ale nie szaleć z prędkością…Dyscyplina to dyscyplina 😀 😀 …

Garmin wibracją odlicza kolejne kilometry…Jest ciepło. Słońce przygrzewa jak latem…Mam przez moment ochotę zdjąć koszulkę i biec topless, ale za dużo byłoby ceregieli z muzyką i paskiem z numerem 😉 . Już na trzecim, czwartym kilometrze mijam osoby, które maszerują…Może kontuzja, może przeszacowanie tempa, nie wiem…Na pewno długie podbiegi zrobiły swoje…Chwilami, gdy się zagęszcza, korzystam z dobrodziejstwa szerokiego asfaltu – zasadniczy nurt biegaczy trzyma się bardziej prawej strony, ja odbijam na lewo i wtedy mam niemal cały asfalt dla siebie….Na jednym z zakrętów dochodzę chłopaka, który biegnie w grubym, milicyjnym płaszczu, kasku, okularach, rękawicach i z pałką w dłoni…Choć intencją było pewnie rozbawić innych, mnie się robi go żal – musi się w tym stroju „gotować”…Mijam go w zakręcie na końcu 4go kilometra i o mało nie potrącam…To, co kosztuje najwięcej sił teraz, to właśnie takie chwile, gdy wypada się z rytmu, wykonując nieprzewidziane ruchy…Wyrównuję bieg, wracam do kontroli tempa..Wciąż jest dobrze, Garmin nadal pokazuje 4:5x…Trasa faluje, ale wciąż jakby bardziej się wznosiła, a nie opadała…Zbliżam się do połowy dystansu…Widzę z daleka „załamanie terenu”, co oznacza, że za nim będzie łagodny zbieg – okazja do dłuższego kroku, rozluźnienia i próby odpoczynku…

Nie spodziewałem się na końcówce 5go kilometra mat pomiarowych…Zbliżam się…Zaskoczeniem jest nie tylko zegar, ale…to co pokazuje 🙂 ….24:20..21..22…. 😀 …Myślę: „No to pięknie, to moja życiówka na 5K!”…Niedowierzanie, radość i…niepokój…Czy utrzymam tempo do końca??…Przebiegam punkt kontrolny, gdzieś około 24:30…Tuż za nim szeroka kilkupasmówka zaczyna opadać, a przed nami ukazuje się panorama okolicy….Zbieg wydaje się bardzo długi…Ulga – łapię luz, wyciągam bardziej do przodu nogi…Natychmiast myślę o Magdzie – gdy się rozgrzewaliśmy i skręciliśmy, wracając w zbiegającą w dół uliczkę, Magda powiedziała: „gdyby tak było na całej trasie…” . Teraz jest 😀 . I to naprawdę „przepastny” kawałek, do zakrętu i chyba dalej…. 🙂 . Uśmiecham się: „…ależ ona tu musi szaleć teraz gdzieś tam w przodzie!… 😀 „. Ja wręcz przyhamowuję zapędy, bo tempo zaczyna schodzić nawet do 4:40 i niżej, ale jestem pewien, że Księżniczka pokazuje właśnie tu swoją wielkość, to, na co ją stać 🙂 . W końcu zdecydowała, że…”będzie W TRUPA” 😉 .

Za kolejnym zakrętem wchodzimy na opadającą prostą powrotną do miasta…Nie widzę tablic z oznaczeniem kilometrów, dane biorę z zegarka…Gdzieś rodzi się we mnie obawa,że koło 8go kilometra może mnie „przytkać”, że zapłacę za „kozactwo” 😉 …Staram się więc co chwila przypominać sobie, żeby redukować prędkość do 4:50-55 i przede wszystkim rozluźnić się….Muzyka mi pomaga, nie jest agresywna, raczej kojąca i kołysząca…Odrywa myśli a dłuższe chwile….Mimo to wyczekuję podświadomie „feralnego kilometra”…Czuję zmęczenie, ale jest dobrze, jakby organizm pracował na wysokich obrotach, ale równo i nie alarmował jeszcze 🙂 ….Wbiegamy pomiędzy bloki, a na kolejnym zakręcie – na typową, śródmiejską ulicę….Nagle przeszywa mnie dreszcz podniecenia – mam wrażenie, że około 100-150 metrów przede mną widzę biegnącą Magdę…Różowa koszulka gdzieś pomiędzy innymi, długi krok który świetnie znam, tasuje się z innymi biegaczami…Ciało jakby w eksplozji radości i zaskoczenia podrywa się do przodu, ale natychmiast zaciągam cugle – przecież to niemożliwe, jeszcze nigdy na końcowym etapie biegu nie udało mi się nawet zbliżyć do niej….A może zwolniła, tak jak zapowiadała, gdy zrobiło się zbyt ciężko…Nie wiem, myśli się kłębią…Kolejny zakręt…Nie widzę jej już….Wracam do założeń, bo na tych kilka chwil to chyba tętno mi skoczyło w górę 😉 :D….Prosta….Na jej końcu znajomy kształt – galeria handlowa, która była niemal naprzeciw naszego miejsca postojowego….”A więc decydujące starcie!” – myślę i zaczynam pomalutku odczuwać radość…To jeszcze nie koniec, mam przed sobą półtora kilometra, ale w nieznanym mieście, widok znajomego punktu cieszy :)….Dobiegam do niego i wraz z cała rzeszą biegaczy zakręcam, jakby obiegając „świątynię niedzielnych zakupów” 😉 …..Kolejna prosta i kolejny powód do radości – daleko, na jej końcu…widzę STADION!!! 😀 …”Czyżby to już???” …Zerkam na Garmina, coś mi się nie zgadza…Tartan to końcowe 400 metrów, do niego jeszcze kilkaset, ale ja nawet nie doszedłem jeszcze do 9go kilometra….Wpatruję się w dal, gdzie kieruje się „czołówka”…..Wszystko jasne – wypełnieniem dystansu jest jeszcze mała pętla ulicami, taki „dodatek specjalny – gdy ciało, umysł i cała dusza czuje już magnetyzm końcówki, trzeba….zakręcić w przeciwnym kierunku 😉 …..Dobiegam do tego miejsca…Czuję szybszy oddech, większe zmęczenie – odruchowo przyspieszyłem, po raz kolejny siebie wyhamowuję…”Jeszcze nie, poczekaj na stadion!…” mówię w myślach do siebie…Kilka osób koło mnie już wyrywa do przodu….Ja delikatnie ścinam chodnikiem, jeden zakręt, za nim drugi i wybiegam na kostkę, która doprowadza do areny finałowych wydarzeń….Dopiero teraz dociera do mnie ogromy doping kibiców – było ich na trasie wszędzie sporo, ale ja starałem się nie odrywać od biegu, nie machałem, nie przybijałem „piątek”….Teraz wiem, że muszę zachować koncentrację do końca….Wbieg na pomarańczową nawierzchnię nie przynosi ulgi, nie ma też eksplozji siły…Wciąż mam świadomość, że choć to kilkaset metrów, ale jednak trzeba je jeszcze pokonać….Wydłużam tylko krok….nie patrzę na zegarek, nie chcę tracić ani trochę siły…będzie, jak będzie….zaraz się okaże….Ostatni łuk, wokół mnóstwo ludzi po bokach, jakby to był finał olimpijski 😉 …Podnoszę wzrok….Jest zegar…………….49:20!!!! Teraz czuję, jakby ten „milicjant” uderzył mnie pałką po plecach….UDA SIĘ!!! ZŁAMIĘ 50 MINUT!! Trzeba tylko przebiec linię mety…natychmiast!!! Nie wiem skąd, ale ciało nagle uruchamia rezerwy…..Nie mam już siły biec pięknie, ja sprinter, jedyne, co udaje się zrobić, to zmusić ciężkie nogi do wieeeelkich susów…Spadam na piętę, trudno….Dobiegam…..Na zegarze 49:40…….UDAŁO SIĘ!!!!…… 😀

Za linią chwytam „w locie” medal..nie mogę się zatrzymać, muszę koniecznie wyrównać oddech w ruchu…Przeciskam się do wnętrza boiska, na trawę…..Niemal natychmiast zaczynam wypatrywać Magdy….Chcę z nią wybiec naprzeciw Joli, pomóc jej, wesprzeć, by i ona dziś tryumfowała….Niestety, za dużo tu ludzi, nigdzie nie mogę dojrzeć charakterystycznej, smukłej sylwetki…W dodatku łapię się na tym, że mylę kierunki i nie mogę odnaleźć wyjścia ze stadionu, a przecież jedyne i to włąściwe jest….w odwrotnym kierunku, za moimi plecami – to miejsce, gdzie przed chwilą wbiegałem :(…Cofam się…Wracają siły i trzeźwe myślenie…Mam kilka minut, ale czas jakby przyspiesza, nie chcę czekać , ruszam na spotkanie, mam nadzieję, obu dziewczyn…..Przeciskam się i wracam na trasę….Opuszczam tartan….wybiegam „na zewnątrz”, kibicując i zagrzewając tych, którzy umęczeni biegną po swój medal, by dali z siebie jeszcze trochę. Klaszczę, krzyczę….Nagle – widzę je obie!!! SĄ!!…Na dobiegu do płyty…może 200…może 300 metrów od finałowego kółka. ALE NATYCHMIAST MNIE PORAŻA WIDOK…….Nie, nie Joli – ona trzyma się i widać, ma jeszcze moc….widok MAGDY!! – biegnie po lewej stronie….wyraźnie KULEJĄC…:( 🙁 🙁 . Pytam, co się stało…Magda odpowiada: „…Chyba coś zerwałam, musiałam, przejść do marszu, to chyba koniec biegania na dłużej….” 🙁 🙁 ….SZOK!!!…Nie wiem, co myśleć….Przecież jednak teraz biegnie…może nie jest tak źle, może tylko wystarczy rozciągnąć, rozmasować….Mijają sekundy, a my już jesteśmy na bieżni….Teraz skupiamy się oboje na Joli….zagrzewamy ją, ale ona konsekwentnie, jak ja przed chwilą, nie „podpala się”, okrąża stadion i dopiero na ostatniej „setce”, gdy zegar oznajmia kilka sekund po 58ej minucie…rusza do sprintu!….Ja obok, Magda, jakby nie czując bólu, również…..Tuż przed metą krzyczę do niej, by ją odpuściła, by nie przebiegała powtórnie mat pomiarowych z chipem, ale za późno…Ja kilka metrów przed metą szturmuję barierki…Jakieś dziewczyny, myśląc, że jestem tu pierwszy raz i mi się w głowie pomieszało, próbują mnie niemal zepchnąć z powrotem 😀 😀 ….Wyjaśniam i przedostaję się na trawę…..UFFFFFF, ulga….już po wszystkim…teraz już ostatecznie…..

Okrążam z boku balon i zaczynam w gęstym tłumie szukać dziewczyn….Niestety, przepadły jak kamień w wodę 🙁 …Miotam się pomiędzy narastającym „winogronem” biegaczy, ale śladu po nich nie ma – ani bliżej linii mety, ani przy punkcie z wodą…Uświadamiam sobie, że obie nie mają przy sobie komórek… 🙁 …Zaklinam szpetnie pod nosem i niczym latarnia morska obracam się w kółko powoli, próbując je wypatrzeć…Trwa to, mam wrażenie, nieskończoność….Wreszcie, gdy już dopada mnie „nerw”, gdy już „wciskam” sobie za to, że nie przebiegłem mety z nimi…dostrzegam obie przy wbiegu na stadion!…WIEEEELKA ULGA!….Przeciskam się…Zanim docieram, Jola znika gdzieś na odcinku do szklanego budynku, gdzie są szatnie i toalety….Dopadam Magdy…Serducho mi tłucze…Pytam: „MAGDA, CO SIĘ STAŁO?”…Z grymasem bólu mówi mi, że chce przejść na zewnętrzną stronę bieżni, na wąski pasek trawy…i usiąść….Sytuacja jest znacznie poważniejsza, niż myślałem 🙁 🙁 …Z ogromnym trudem robi krok za krokiem…Podaję jej ramię, żeby się wsparła i ostrożnie – bo wciąż tędy wbiegają uczestnicy zawodów – przedostajemy się na drugą stronę…Magda pomału i boleśnie siada, ja obok niej….Opowiada, że wszystko szło dobrze do 6go kilometra, do tego długiego zbiegu, gdzie zaczęła wydłużać krok…Nagle poczuła, jakby straciła panowanie nad prawą nogą, jakby coś się zerwało i spowodowało zwiotczenie i utratę kontroli nad nią 🙁 …Natychmiast zwolniła i przeszła od marszu…To uczucie nie mijało…Szła tak ponad kilometr… Swoją drogą – ja musiałem przebiec koło niej…JAK TO SIĘ STAŁO, że jej nie zauważyłem?? 🙁 🙁 🙁 ……Gdy dobiegła do niej Jola, postanowiła spróbować pobiec jej tempem, choć już pojawił się ból…. 🙁 🙁 …I tak dotarła do stadionu, do miejsca, gdzie je obie „przechwyciłem”….Teraz zgadza się ze mną, że to było bez sensu…że trzeba było całkowicie sobie odpuścić i spokojnie, marszem dotrzeć tu….Ja pewnie dowiedziałbym się od Joli i wybiegłbym jej pomóc…A tak…teraz siedzimy na skrawku zieleni, a ona z trudem porusza nogą… 🙁 🙁 …Próbuję jej to rozmasować, ale to prawie niemożliwe, bo sam dotyk jest bolesny….Decydujemy, że trzeba poszukać lekarza, by to schłodzić….Ale jak toi zrobić?….Magda nawet nie może wstać! 🙁 …Pomagam jej się podnieść, próba kroku – ból…Proszę, by wsparła się na mnie…Próbujemy, ale po kilku metrach orzeka, że nie da rady 🙁 ….Karetka jest na płycie stadionu, jakieś 100-150 metrów od nas….Nie zastanawiam się długo…Mówię: „Obejmij mnie mocniej”, a sam schylam się, chwytam jej nogi pod kolanami i….biorę na ręce…..Inaczej nie damy rady dotrzeć do lekarza, a musimy znów przeciąć tartan, gdzie wciąż finiszują biegacze…Mimo smutku i przejęcia sytuacją, czuję ogromną radość i ulgę, że jestem tu…że mimo wahań, pojechałem i teraz mogę się w taki sposób przydać….Mogę pomóc….Magda jest delikatna i lekka, nie jest to dla mnie żaden problem, by ją nieść na rękach….Stawiam ją na ziemię przy samym punkcie medycznym….Niestety, musimy czekać, w karetce opatrywany jest młody biegacz, chyba nieprzytomny, albo wyczerpany…Lekarz jest zirytowany, że jest sam…Wreszcie zajmuje się nami, schładza nogę sprayem, dodając przy tym: „teraz mąż wymasuje i będzie ok”…Uśmiecham się szeroko 😉 i pozwalam sobie na żartobliwy dialog w tym temacie 😉 ….Przez chwilę stres maleje 😉 …….Odchodzimy na kilka metrów…Magda chce usiąść, nie ma siły stać…Siadam obok niej, rozmawiamy….Słońce grzeje jak latem….Trochę schodzi z nas napięcie ;)….Uśmiechamy się nawet 😉 , jakby godząc z okolicznościami i ustalamy plan, co dalej…Magda chciałaby się wykąpać, bo być może pojedziemy stąd wprost do szpitala, ale orzeka, że nie dojdzie do budynku…Ja zapewniam, że pomogę i popieram pomysł. Ja zresztą zrobię podobnie. Trzeba tylko przynieść z auta wszystko, co do tego potrzebne. Dostaję instrukcje i kuśtykam na parking….bo stopa ma teraz tradycyjnie swoje „5 minut” 🙁 …Zabieram plecak Magdy, swój i wracam….Jesteśmy gotowi do transferu…Nasza fighterka próbuje ambitnie iść, ale to nie sensu – znów, nie czekając, biorę ją na ręce 🙂  – dla mnie to wielka radość, a jednocześnie jedyny sposób na sprawne przemieszczanie w obecnej sytuacji….Stajemy przed szklanymi drzwiami budynku, otwiera nam jakaś pani i wskazuje kierunek do szatni i łazienek…Pomalutku…krok po kroczku…docieramy do drzwi i tu się rozstajemy.

Po kąpieli zastaję Magdę już na korytarzu….Cieszy się, że ją namówiłem na kąpiel :)…Teraz znów wspiera się na mnie i pomalutku idziemy w kierunku wyjścia. Tu na zewnątrz czeka Jola. Ustalamy, że teraz na chwilę „przejmie” koleżankę, a ja zrobię jeszcze jeden kurs do auta, by odnieść „klamoty”, a zabrać numery startowe – trzeba przecież zrobić sobie pamiątkowe fotki 🙂 …Znów pokonuję odcinek na parking. Przy okazji zabieram medale, o których nie wspomniała Jola….i…cydra 🙂 – kupiłem go specjalnie na ten wyjazd, miał byś „zwycięski”, teraz będzie…”na osłodę”.. 🙁 Gdy wracam, dziewczyny kończą już jeść, dosiadam się i mój posiłek znika błyskawicznie. Piję z Magdą po łyku „bąbelków”, nie za ten bieg…nie za życiówki…ale za to, by uraz okazał się niegroźny i by mogła szybko znów z nami biegać…W końcu za tydzień mamy kolejne zawody, tym razem nad Rusałką…..

Jola naciska, by zrobić sobie zdjęcie z jej kolegą, Markiem, organizatorem biegu i jej „prywatnym” coach’em 😉 …Niestety, Magda ma coraz większy kłopot z poruszaniem…Z trudem i przy moim wsparciu wędruje kawałeczek na płytę stadionu, gdzie jest okazja do „rodzinnej fotki”, do której zapraszamy również….górnika 😀 …W końcu..to bieg barbórkowy!! 😉 ….Jest też wreszcie ta chwila…chwila dla mnie…bym przekazał Magdzie to, co chciałem jej ofiarować….na mecie Poznań Maratonu…. 🙂

To miały być zupełnie inne okoliczności…nikt takiego przykrego scenariusza, jak dzisiejszy, nie zakładał…Miało być w glorii chwały naszej team’owej liderki, w aurze jej cudownych endorfin, które zawsze tak pięknie mnie i innych porywają….No ale cóż, mam to co mam….ten moment…….Zatrzymuję Magdę, sięgam do plecaka po pudełko…..

Od dawna tytułuję ją „Księżniczką” (i tak pewnie pozostanie), w hołdzie jej talentowi i sukcesom, jakie osiąga na zawodach, ogromnemu progresowi, jaki zrobiła, ale przede wszystkim jej niezwykłym cechom charakteru – ambicji, konsekwencji, uporowi i zawziętości, z jaką walczy w rywalizacji i z jaką trenuje…A wszystko to potrafi w niezwykły sposób okrasić uśmiechem, tęczowymi wręcz 🙂 endorfinami i niesamowitą radością życia, którą manifestuje właśnie poprzez bieganie 🙂 ….Minione lato i początek jesieni to było pasmo jej życiówek, stawania na podium w kategorii i w klasyfikacji kobiet…odbierania medali i pucharów…Pasmo sukcesów, jakie miałem przyjemność wraz z Jolą podziwiać i uwieczniać…Stała się naszym skarbem i porwała nasze dusze….Zeszłotygodniowy finisz maratonu był cudownym zwieńczeniem tego niezwykłego, biegowego sezonu….Poprawiając z wielką mocą, a zarazem lekkością, o 20 minut swój poprzedni rezultat na Królewskim Dystansie, rzuciła nas na kolana i pokazała, że jest…..PRAWDZIWĄ KRÓLOWĄ naszej wspólnej pasji….Dziś chciałem to w symboliczny sposób….uhonorować…. 🙂

Wypowiadam kilka słów…Podziwu i uznania…a potem wyciągam z pudełka małą…błyszczącą….koronę  😉 , zakładam ją Magdzie na głowę, klękam i oddaję szacunek, całując w dłoń 🙂 . Taka…wyjątkowa…celebra… 🙂 . To zaledwie błyszczące szkiełka, bo jedynym i prawdziwym diamentem w tej koronie jest….sama Królowa 🙂 – niech nam panuje i motywuje nas, niech dostarcza radości i porywa do łamania własnych barier 🙂 …

Magda jest zaskoczona, ale chyba, mimo bólu…szczęśliwa 😉 No i…bardzo jej do twarzy 🙂 …

Czas, by wrócić na parking…Magda z trudem i bólem stawia kroki 🙁 ….Bardzo kiepsko to wygląda 🙁 ….Biorę ją znów na ręce….Martwi się o mnie, ale dla mnie to przyjemność i żaden kłopot – któż nie chciałby nosić na rękach….Królowej? 😉 ….Stajemy dopiero przy schodach, ten ostatni pokonujemy pomalutku piechotą….Wejście do auta też nie jest łatwe, ale po chwili jesteśmy gotowi do drogi…….Ufff….Ruszamy…..

Dolny Śląsk został podbity…choć słodko-gorzko… 🙁 🙁 Takie pyrrusowe zwycięstwo…Teraz myślimy o tym, co dalej z kontuzją….W drodze staramy się jednak rozmawiać o lżejszych aspektach naszej wyprawy, rozkładamy trasę na czynniki pierwsze, śmiejemy się….wraca dobry nastrój, może dlatego, że przyjęliśmy dalszy plan działania….Zrobimy mały postój w trasie, coś zjemy, a potem jedziemy wprost do szpitala, na Izbę Przyjęć, by od razu zacząć działać i zdiagnozować, o się stało….

Głogów…McDonalds…Chcemy przysiąść na kilka chwil, na tradycyjnych już lodach…Niestety, Magda z trudem opuszcza samochód – postanawiam, że kupimy kawę i „snickers’y” w Drivie, zjemy w aucie…Pauza trwa najwyżej 10 minut i znów jesteśmy w trasie…..Pędzimy na Poznań…..Choć auto Joli nie ma 5go miejsca z tyłu, ja i tak rezyduje pomiędzy dwoma przednimi fotelami…tak mi lepiej obserwować drogę, tak czuję się bliżej, nieodizolowany….Przeprowadzam przez Leszno skrótem….Przed Poznaniem znów nawiguję – tym razem na wysokości Szreniawy trafiamy na coniedzielny zator w stronę Komornik. Kieruję Jolę objazdem, przez Plewiska…Choć wydaje się dziewczynom zawiły, taki jest tylko pozornie – udaje nam się gładko wrócić na trasę na wlocie do misata…Podjeżdżamy pod mój dom, bym zrzucił swoje graty, ale przede wszystkim, bym poszukał kul dla Magdy – bez nich, póki co, nie będzie mogła się poruszać samodzielnie…Te kule to moja niechlubna pamiątka z wypadku we Włoszech….Pech chce, że brat, który ostatnio z nich korzystał, zapodział gdzieś jedną…Z braku czasu i z racji jego nieobecności, nie szukam brakującej – zabieram tą, którą mam, drugą najwyżej dowiozę…..Jedziemy do szpitala….

By dostać się do Izby, trzeba podjechać pod samą „rotundę”. Magda powolutku wysiada i…tym razem nie może zrobić ani kroku… 🙁 Znów, nie czekając, biorę ją na ręce….znów cieszę się ogromnie, że mogę być obok, mogę jej pomóc…Wchodzimy..Sadzam Magdę obok rejestracji, biorę dokumenty, zgłaszam przyjęcie do ortopedy, a potem organizuję wózek – tak będzie najsprawniej poruszać się tu…Pomagam jej usiąść i jedziemy pod pokój…Kolejka jest długa, ustawiamy się na końcu, w dodatku niewiele się dzieje…Dopiero teraz, gdy jesteśmy tak blisko lekarza, tak blisko pomocy i być może wyjaśnienia, co się stało, widzę, że z Magdy schodzi ciśnienie, że pośród bólu i tej kiepskiej sytuacji błyszczą jej się oczy…Żartujemy, uśmiechamy się…Mam wrażenie, że cieszy się, że jesteśmy z nią….I vice versa…

Bo w tym naszym bieganiu najważniejsze jest, by być razem..na dobre i na złe…

Wreszcie proszą ją do gabinetu. Chwytam wózek i zawożę ją tam, znika za drzwiami. Czekamy. Zjawia się Szymon. To dla mnie znak, że moja misja dobiegła właśnie końca…Po kilku chwilach Magda pojawia się ze skierowaniem do Rtg, teraz musi podjechać w kolejne miejsce…Decyduję, że poczekamy, by się pożegnać…Gdy wraca, zamieniamy kilka słów, a potem musimy się rozstać…Wychodząc, patrzę i…strasznie mi przykro – mam ogromną nadzieję, że to nic poważnego, ale dociera do mnie, że…na czas jakiś…mam nadzieję, najkrótszy z możliwych…to bycie razem i wspólne bieganie się wstrzyma… 🙁 🙁 

Jola zabiera mnie w okolice przystanku „Pestki”…Zostaję sam…Schodzę pod wiadukt…Siadam….Smutno mi :(…Wewnątrz jest niepokój….Na odpowiedź, co się stało trzeba poczekać do USG….Wciąż jednak mam nadzieję, że uraz okaże się niegroźny i szybko wrócimy do wspólnych treningów…Nie wyobrażam sobie inaczej…………Nadjeżdża „14tka”….Czas na mnie……

Garmin zapisał….

Wrażenia….

Życiówka…Złamane 50 minut…Przy okazji rekord na 5 kilometrów 😉 ….Niemożliwe…a jednak stało się…. Satysfakcja? Owszem…Ale to tylko cyfry…Teraz wszystko odeszło w cień….wróciło na właściwe pozycje…Bo tak naprawdę liczby nie mają znaczenia…Jedyne, co teraz istotne, to zdrowie Magdy, to, byśmy mogli znów razem trenować…..Reszta ma małe znaczenie….Nigdy nie biegałem na czas…..to, co mnie motywowało, przyciągało, to właśnie wspólne celebrowanie chwil, wspólne radości i smutki.. z biegiem w tle….Nie wiemy jeszcze, co się stało i jakie będą rokowania, mam nadzieję, że będą…łaskawe…ale już dziś, już teraz, myśli koncentrują się tylko na tym…

Bo jesteśmy…Biegową Rodziną….Bliską sobie…….

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *