Plażing-smażing i moje małe „Badwater”…
Czas jest pojęciem względnym :). Właściwy świt to pierwsze promienie słońca, czyli w naszych obecnych warunkach okolice wpół do szóstej 😉 . Dla mnie świt jest w chwili, gdy po nocy obudzę się i złapię kontakt z otoczeniem 🙂 . Niezależnie od tego, co to za pora 😀 . Zawsze jest tak samo – niesamowicie długa „rozbiegówka” 😀 😀 .
Na poranek sobotni z reguły przypada BBL, ale w zeszłym tygodniu po raz pierwszy godzina spotkania została przesunięta, z uwagi na mordercze upały, na godzinę 8:00 . Upiekło mi się, bo i tak wyjeżdżałem na weekend, ale pojawił się problem – wczesne, sobotnie, czy niedzielne wstawanie…Dla mnie, człowieka nocy, nietoperza, oznacza to strasznie krótki sen…a potem, popołudniu atak senności…Taki już mój dobowy rytm, niestety…Od lat….Każde wyłamanie, a zdarza się ich trochę, okupione jest zwiększoną ilością kofeiny za dnia i zmniejszoną reakcją na bodźce 🙂 🙂 .
Ale…czasem warto spróbować, zwłaszcza, gdy ma się motywację. A przed sobota takowa zaistniała 🙂 . Nawet o BBLu pomyślałem, w kategoriach…rezerwowych 🙂 , choć jeszcze wczoraj był poważnie rozpatrywany. Co prawda bieg na milę średnio mnie kręcił, ale zajęcia pod wodzą Yacoola zawsze warte są pojawienia się 🙂 . Moje miłe koleżanki, Magda i Aga podsunęły mi jednak inną myśl. Właśnie na godzinę ósmą umówiły się na kolejną wycieczkę biegowo-kąpielową do Strzeszynka i dostałem od nich zaproszenie 🙂 . Wielkim plusem tego był fakt, że komponowało to z zapowiedziami meteo na cały weekend, które wieściły bezlitośnie wysokie, afrykańskie temperatury, a to z kolei było istotne w kontekście ewentualnego biegu po zajęciach BBL – mogłoby się to okazać, a zwłaszcza część powrotna, walką ze skwarem…Zabierając się z dziewczynami, miałem przewagę wczesnej pory, gwarancję i raźnego tempa, i fajnego kilometrażu (Magda szaleje 😀 ), i przyjemnej kąpieli w fajnym towarzystwie, a przede wszystkim przeżycia tego wszystkiego nim słońce sięgnie zenitu :D…..No tak, trzeba tylko wstać….
Przed snem ustawiam budzik tak, by mnie zerwał na równe nogi…..
..ale przegrywam 🙁 – mimo mobilizacji, pionowej sylwetki, wszystko, czego się tknę, dzieje się w zwolnionym tempie….Gwoździem do trumny (wielu argumentów o poranku mi nie trzeba na „nie”, mój Głos ma nade mną miażdżącą przewagę 😉 ) jest rozładowany Garmin – nawet irytacja tym faktem nie jest aż tak duża, co najlepiej dowodzi mojej kiepskiej wczesnoporannej dyspozycji. Wystarczyła jednak do rewizji planów. Zegarek wędruje na ładowanie, a ja liczę, że uzupełnianie energii nie zajmie mu dużo czasu. Mylę się. Koniec procesu przychodzi po 10tej….Nie mam jednak zamiaru odpuszczać – mimo już szczelnie zasuniętych rolet, mimo odcięcia się w domu od „piekarnika”ze stale rosnącą temperaturą na zewnątrz….Podejmuję wyzwanie – pobiegnę do Strzeszynka, nie zmarnuję dnia! Dam sobie radę, a jest nawet cień szansy, że może spotkam dziewczyny, jeśli skuszą się po kąpieli na małe plażowanie…..
Leję sporo wody w bukłak i w drogę. Przyda się dziś wyjątkowo 🙂 . Niebo jest czyste, na szczęście podmuchuje przyjemnie wiatr. Zostawiam auto tradycyjnie na Lotników i zbiegam do rogatki. Szybko przebiegam przez torowisko i zagłębiam się z przyjemnością w cień. Miałem ustawić sobie „w głowie” tempo truchtu, czyli ~6:30, tymczasem dobrze biegnie mi się nawet poniżej 6:00…Staram się jednak panować nad energią już teraz, bo w drodze powrotnej może zabraknąć sił….Trasa biegnie w większości pod osłoną drzew, miejscami są wredne „patelnie”, które straszą tym, co tu będzie dziać się około południa…
Truchtam spokojnie. Niestety tu powietrze nie za bardzo chce się poruszyć, więc jedyna, termoregulacja to wiatr własny, wywołany ruchem 😉 ….A to się kłóci z postojami…Staram się biec na samopoczucie, ale częściej dziś sprawdzam tętno…Zbliżając się do Biskupińskiej, planuję zbiec do rzeczki, nieco się schłodzić. Obok ławeczki jest stroma ścieżka – schodzę nią i funduję sobie odrobinę ochłody. Gdy wracam, zagaduje mnie jakaś pani, siedząca przy tablicy informacyjnej. Luźno ze sobą rozmawiamy kilka minut…Muszę startować. Okazuje się, że rozmówczyni również biega, a pomysłem spotkań nad Rusałką nawet się zachwyciła 😀 .
Mam przed sobą odrobinę ponad półtora kilometra do plaży. Dam radę utrzymać tempo, choć słońce muska bez litości… 😉 . Jeszcze w lewo, na piaszczystą dróżkę i za moment jestem na miejscu…
No tak – nieco tu…”tłocznie” 😉 To nie środowy wieczór – teraz przez cały czas do tej poznańskiej „mekki” dojeżdżają kolejni amatorzy kąpieli 🙂 . Tłum zaległ w pobliżu pomostu, pod którym deponuję ciuchy, plecak, a zegarek wciskam w buta ;). W wodzie…gwarno jak na targu 😀 …
Nie ociągam się zbyt długo z zanurzeniem 😉 . Przyjemność jest nieopisana – nawet ten ruch wokół, niczym w galerii handlowej, specjalnie przestaje przeszkadzać 😉 . Niestety, minusem samotnej kąpieli jest to, że cały czas muszę kontrolować wzrokiem swój tobołek na brzegu – no cóż, taki to już ten nasz kraj uroczy, że amatorów cudzego wielu jest – nie pływam więc, a jedynie rozkoszuję się chłodem…Wypadałoby też złapać kilka promieni słonecznych, bo póki co na moim ciele znać wyraźnie…strój biegowy 😉 😉 . Wystawiam się więc na działanie szkodliwego promieniowania 😉 na pomoście. Raz kozie śmierć 😀 .
Strzeszynek to miejsce podobne do ruchliwej krzyżówki szlaków przy „rusałkowym” mostku – można być pewnym, że w licznym tłumie są znajomi, a Ty ich spotkasz. Nawet dłuższej chwili nie postałem na wygrzanych dechach, jak odezwała się smsowo znajoma, że „rozbiła się obozem” kilka kroków ode mnie i zaprasza „na kocyk” 😀 😀 ….Zbieram swoje „zabawki” i idę w odwiedziny….Zaczyna się „plażing, smażing i kąpieling” 😀 😀 . No i gadulstwo 😉 .
Pierwotnie miałem być tu tylko chwilkę, bo słońce wspina się po nieboskłonie, wyciskając siódme poty. Póki woda w pobliżu, jest ratunek, ale ja muszę jeszcze biegiem wrócić. Pauza moja trwa…trzy godziny! :D, cóż – tak to jest w niespodziewanym towarzystwie 😉 . Po 14tej ostatnie chłodzenie, suche już ciuchy na siebie i w drogę. Ruszam w największą operację słoneczną, ale mam nadzieję, że las mnie trochę przygarnie i osłoni. Wpierw jednak do pokonania jest kilkaset metrów terenu otwartego – ojjjj, będzie rzeźnia, upał jest nie do opisania…Przyjemne i chłodne jezioro zostawiam za sobą…
Na ścieżce, która tu opada w dół, powietrze dosłownie stoi…Przyjmuję tempo 6:15-6:30, muszę się kontrolować jednak, bo nogi chcą szybciej…Organizm się przegrzewa, szwankuje termoregulacja, a najlepiej widać to po tętnie…Serducho pracuje już w tempie ponad 170ciu uderzeń na minutę i wciąż przyspiesza…Staram się to kontrolować, gdy tylko zegarek pokazuje 180 – zwalniam i przystaję na picie, pierwszy raz w lesie przed Lutycką….Najgorsze są jednak odcinki całkowicie odsłonięte – tu słońce wysysa siły…Czuję się, jakbym biegł Doliną Śmierci w słynnym ultramaratonie Badwater :D….nie ma mowy o żadnej przyjemności, ale trzeba to jakoś pokonać. Kolejna pauza jeszcze przed obwodnicą – próbuję chować się w cień, ale rozpędzone serce i „zawiesina” w powietrzu każe mi chodzić w kółko…jak w obłędzie…Jeszcze kawałek i zaraz będzie las. Gdy ruszam, ktoś do mnie woła z naprzeciwka „Coś długa była ta kąpiel!” 😀 – to Bartek, biegowy kolega, który mija mnie rowerem. Miło usłyszeć na tej pustyni znajomy głos 🙂 – wyrywa na chwilę psychę z tej mikrofali…Przekraczam ruchliwy asfalt i jestem na ostatnim odcinku do Rusałki…W jego połowie znów kilka oddechów i łyk wody…Choć nie planowałem, jednak decyduję, że jak dobiegnę do granic jeziora, mimo jego mętnej wody, jeszcze raz się schłodzę 🙂 – ciało o to błaga….Na krzyżówce szlaków wbiegam na trawę i kieruję się do małej pustej zatoczki. Zrzucam błyskawicznie ciuchy zanurzam się po szyję…Ufffffff!…Słuchać niemal syczenie 😀 😀 . Pod stopami jakieś korzenie, szalamopodobna konsystencja dna, a woda zielono-brązowa – to nie ma jednak żadnego znaczenia, liczy się ochłoda…Jakiś inny biegacz podbiega do brzegu i pyta „Mulisto???”, odpowiadam, że bardzo…biegnie dalej 😉 . Ja też wychodzę, bo w końcu muszę dotrzeć na obiad, a idzie mi to dość opieszale 😉 . Mam za sobą „dychę”, zastanawiam się, czy męczyć jeszcze organizm ostatnimi dwoma podbiegami i niecałym kilometrem biegu, czy dać sobie już luz…..Nie – zacząłem przy torach i skończę tam! Ruszam truchtem…Tuż za rogatką miła niespodzianka – wita mnie muzyka!!!! 😀 .Taaaaaak, teraz czuję się zupełnie, jak po ukończeniu Badwater 😉 – trzech sympatycznych panów wesoło przygrywa na instrumentach dętych. Mijam ich z uśmiechem – to muzycy witający nowożeńców z narożnikowego domu 😉
Ostatnia prosta pod górę, potem tunel pod Dąbrowskiego i trochę chodnika do auta…. 10,66 km za mną. Dałem radę 😀 . Teraz czeka mnie rozpalone wnętrze mojego auta – wewnątrz wszystko dosłownie parzy….Otwieram na przestrzał, ale tropik naookoło nie pomaga…Cóż, nie mam wyboru – wsiadam i ruszam do domu…..Nie wytrzymuje czujnik pasów – uparcie „plumka” z deski rozdzielczej pomimo ich zapięcia 😀 ……
Najważniejsze, że ja wytrzymałem 😀 ….
Garmin też sobie poradził…
Wrażenia…
Dziś są szczególne 😉 . Po pierwsze – żałuję, że nie pobiegłem z dziewczynami. Jak się okazało, gdy ruszałem, one już miały wszystko za sobą. I prawidłowo – wystawianie się na taką operację słoneczną mądre nie jest..Po drugie – bieganie w upale, może wzmacnia mentalnie, ale osłabia fizycznie. Ja i tak zachowuję rozsądek, monitorując, co mówi ciało i nawadniając się. Zdecydowałem nawet schłodzić się powtórnie w mało zachęcającej do tego Rusałce..Po trzecie – bieg stadny a bieg solowy to różne rzeczy na płaszczyźnie psychiki. Co prawda motywacją , w taką pogodę nawet silną, była kąpiel, ale trasa biegana w towarzystwie wydaje się o niebo krótsza…
Dałem radę, ale będę utrzymywał, że przyjemność z tego licha…Za to sporo obaw, by nie zrobić sobie „kuku”, zwłaszcza, gdy nie ma się lekarza na wyciągnięcie ręki 😀 ….