Solowo warmińskim przełajem…
Wywiało mnie. Wyjazd „wisiał” nade mną już od dłuższego czasu i wiedziałem, że w któryś z weekendów będę musiał zostawić moją „biegową rodzinę” – jak o nas ciepło mówi Jola – i pomknąć do Olsztyna. Uwielbiam to miasto. Zaglądam tu od 10ciu lat i za każdym razem zachwycam się wzgórzami i jeziorami, których tu nie brakuje. Jest mnóstwo przestrzeni, a wokół są cudowne lasy, które mogą być marzeniem każdego biegacza terenowego . Sprzęt obowiązkowo znalazł się wczoraj w bagażniku, a w głowie już były plany, dokąd mnie poniesie
… Gdyby nie 5-godzinna podróż, która i tak wczoraj minęła nad wyraz spokojnie, jak na czas zimy, pewnie bywałbym tu częściej, a tak…nie było mnie tu…okrągły rok…
Jakby mało było pięknych okoliczności przyrody, poranek wstał wraz z pięknym słońcem…Bajeczne warunki do zabawy w terenie!! . Nasza gwiazda nie ma jeszcze tej MOCy, co latem, ale i tak podnosi słupek rtęci w cieniu do – jak na luty – gigantycznej wartości +8stp
. Wrzucam na siebie termo, na nią koszulkę techniczną – choć mam poważne wątpliwości, czy nie nie będę się grzać – i ultralekką wiatrówkę…Początkowo chciałem podjechać kilka przecznic do granicy lasu, by nie szurać w terenówkach po asfalcie, ale jednak zdecydowałem się przemknąć tam pieszo, gdzie się da korzystając z trawników i zalegających resztek śniegu. Trzeba zaznaczyć, że w tej części Polski zima pokazała już lwi pazur – w odróżnieniu do Wielkopolski tu naprawdę popadał śnieg (!)…Jadąc wczoraj autem nie mogłem się nadziwić, widząc zaspy przydrożne…W mieście śladów zimy mniej, ale tu i ówdzie zarówno lód, jak i skrawki bieli zalegają…
Mój cel to las, ciągnący się za Jarotami w kierunku Butryn. Biegałem tam już w ubiegłym roku, teraz jednak uczynię to w śniegu . Zgodnie z topografią w głowie, odnajduję szybko skraj nowego „blokowiska” i z ulicy Witosa schodzę w kierunku pierwszych drzew…Nie jest to jeszcze docelowy leśny kompleks, ale trochę zieleni „buforowej”
. Mam za paskiem przyczajone kolce i chce je założyć, ale wcześniej zamierzam wyczuć, czy będzie to konieczne już od startu. Po małej rozgrzewce w pobliżu przejścia dla pieszych ruszam…Wystarczy 100 metrów, bym miał pierwsze kłopoty – próbuję podbiec pod niewielką górkę, wyślizganą sankami przez maluchów i…zatrzymuję się w połowie…
. Niestety dowolny ruch powoduje zsuwanie, więc poddaję mu się, docierając do ławeczki. Zarzucam nakładki na buty i dosłownie w kilku krokach pokonuję to, co mnie przed chwilą zatrzymało skutecznie. Na skraju bloku, w kierunku schowanej za drzewami trafostacji, odbiega ścieżka. Truchtam tamtędy, obiecując sobie, że nie będę się dziś „spinał” – ot, zrobię zwykłe Easy na tyle, na ile warunki pozwolą…Obiegam brzegiem techniczne zabudowania, wydostając się na gruntową drogę przy lasku, pokrytą śniegiem i lodem…Strasznie ona nierówna, więc mocno patrzę pod nogi..Po kilkuset metrach staję u „bram raju”
Tu zaczyna się ścieżka przyrodnicza „Zazdrość” – idealny szlak biegowo-rowerowo-spacerowy. Pusto..jestem tym mocno zdziwiony, gdyż warunki do uprawiania dowolnej aktywności – boskie!..Rozpoczynam bardzo spokojnie…droga, tak jak ją pamiętam z jesieni, troszkę meandruje, ale przede wszystkim opada i podnosi się, miejscami bardzo konkretnie…Jej ukształtowanie oraz lód zalegający, wypaczają moje Easy…
…Tętno szybko rośnie do 150-160bpm…Mimo to endorfiny mnie niosą – nie czuję już tak, jak na początku, bólu kolan..bardziej doskwiera achilles, liczę jednak, że z każdym krokiem się rozgrzeję i dyskomfort zniknie. Docieram najpierw do przecinki a potem do prostopadłej, asfaltówki w kierunku na Stary Olsztyn…Biegnę prosto…
Cieszy widok innego biegacza – znak to, że nie jestem sam . Wcześniej mijałem wyłącznie spacerowiczów i „kijkarzy”, wreszcie trafia się i „człek z branży”
. Co prawda u nas, przy takiej aurze, ręka rozbolałaby od pozdrowień, ale tu wokół lasów i jezior mnóstwo – biegowa brać ma się gdzie rozproszyć
. Góra-dół po niepewnym, śliskim, a miejscami rozmiękłym terenie – męczy…Docieram do znajomego rozwidlenia, gdzie odbijam w lewo. Mijam śródleśną kapliczkę z Matką Boską – jest dla mnie jak drogowskaz, kojarzę ją z poprzednich wybiegań…Wąską drogą docieram do większej krzyżówki – tu, przy poukładanych balach, zakręcam znów w lewo, kierując się na wyczucie do miejsc, które kiedyś już odwiedziłem. Na znacznie szerszym szlaku wyprzedzam teraz spacerowiczów – znak to, że niedaleko jest do drogi na Butryny, równolegle, do której poruszałem się cały czas, a którą teraz zostawiam za plecami…Z tego miejsca wybiegnę nieco w głąb kompleksu leśnego i tą drogą wrócę
. Plan w głowie przewiduje też, że w stronę kapliczki wówczas wracać nie będę, ale pognam prosto do asfaltu. W pamięci mam ścieżkę, która biegła równolegle do drogi i mogłaby mnie zaprowadzić dokładnie tam, gdzie bieg zaczynałem, spinając początek i koniec w ładną pętlę
. Słońce świeci przepięknie, biel wokół aż poraża oczy
. Mam na uszach słuchawki, w nich Adele i jestem dźwiękowo lekko odcięty od świata
. Mimo to pozdrawiam kilka spacerujących osób, domyślając się przy tym po ich reakcji, że mi odpowiadają
. Nieco zaskoczeni widokiem biegacza, zostają za plecami…
Osiągam rozległe rozdroże, na którym stoi krzyż – kolejny punkt orientacyjny…Decyduję, że pobiegnę w prawo…
Wcześniejszy odcinek, wystawiony na działanie słońca, był trudny, gdyż pełno było rozmokłych kolein, leżących na lodzie…Na szczęście buty w nakładkach dobrze dogadywały się z podłożem, a dostająca się przez siateczkę wilgoć jedynie na chwilę chłodziła stopy…Teraz biegnę cieniem, a tu z kolei bardzo nierówno…Oj. mocno trzeba się napracować i uważać – tempo >6:00 przynosi nawet konkretne zmęczenie ….Zatrzymuję się w miejscu, gdzie otwiera się widok na duże pole i odległe dachy domów jakiejś wioski…
W eter – znaczy na fejsa – puszczam „słitfocię”, żeby pozdrowić tych, którzy biegają w Poznaniu, a przede wszystkim tych, którzy zmuszeni są pauzować….
Smutno mi bez nich…tym bardziej, że ostatnio biegam solowo tylko, gdy okoliczności zmuszają mnie do tego..Teraz nie mam z kim pogadać, ani się pośmiać . Stojąc na szerokiej drodze, rozciągam achillesy…Nastrój poprawia widok i pozdrowienie drugiego dziś spotkanego biegacza
– normalnie zatrzęsienie ich tu!!
. Mija mnie w szybkim tempie, więc kwalifikuję go jako „wyjadacza”
. Spoglądam na zegarek – nie chcę w obecnych warunkach przesadzać z kilometrażem, będę rad, jak zrobię 10-12km – zapada decyzja: zawracam.
Ruszam swoim śladem i spokojnie realizuję plan…Zostawiam po prawej przy balach wylot trasy, która przybiegłem i „lecę” śladami spacerowiczów…Mijam starszego pana na nartach biegowych i uśmiechniętą młodą „narciarkę”, która akurat zatrzymała się dla odpoczynku. Próbuję ostrożnie wydłużać krok, ale nawierzchnia weryfikuje zakusy….Do drogi okazuje się być dalej, niż myślałem…Wreszcie prosta i w oddali zielony szlaban…”Ahaaa! Mam Cię!” – myślę o drodze powrotnej…Za zaporą stoi kilka aut, zwalniam i obiegam przeszkodę…Kilka kroków, osiągam czarną nawierzchnię i …..przeżywam rozczarowanie (!): znajoma droga jest, nie ma natomiast….ścieżki spacerowej wzdłuż niej – tylko asfalt, rów i las…
Poważne „uuupsss”…Rozglądam się wokół, ale raczej próbując się „ocknąć” z zaskoczenia…Droga powrotna bowiem jest w tej sytuacji jedna – ta, którą przybiegłem….Nie lubię bardzo powielać trasy, gdy nie muszę, zawsze staram się sobie układać szlak w pętlę, bo tak jest ciekawiej. Nie uda się to tym razem, zawracam…Ludzi, których raz już mijałem, znów zostawiam za sobą…Pogodzony z wariantem, wsłuchuję się w to, o czym szepcze mi do ucha Adele i staram się myślą oderwać od drogi…Odcinek do krzyżówki przy balach dłuży się w nieskończoność…Wreszcie docieram i odbijam w lewo, ale jakoś nie jestem pewien, czy mnie nie poniosła niecierpliwość i czy nie pomyliłem szlaku…Droga nagle zrobiła się jakaś wąska i skręcająca w lewo…Wreszcie – jest! – kapliczka – „no to jestem w domu!” …Od razu raźniej…Mimo, że pod nogami znów nierówno i ścieżka się rozfalowała, brnę dziarsko do przodu przez leśną biel…Za asfaltem na pagórku czeka, wpatrzony we mnie…malutki, biały piesek w kubraczku
…Gdy się zbliżam, on ucieka, ale ewidentnie zżera go ciekawość…albo instynkt zabójcy
, bo znów przystaje…Pokonuje własny strach i czeka…Jestem blisko…On wciąż czeka…Na moje nogawki
…Na szczęście zwalniam, co go nieco zaskakuje więc końcówki legginsów pozostają całe…Jego pani, która szybkim krokiem pospieszyła na ratunek (pewnie psa, bym go nie zadeptał
) uśmiecha się, przepraszając za zachowanie pupila – i tak nic nie słyszę, bo Adele wciąż śpiewa dla mnie w uszach…„One and only” – dziś absolutnie numer 1.
…Kawałek dalej mijam jeszcze grupę małolatów na spacerze, a potem kilkoro „cywilów”…Rzut oka na Garmina – tętno za wysokie, jak na taki ślimaczy trucht, ale ciało mocno pracuje terenowo
…Widać już koniec lasu…Uzbierałem dziś trochę tych kilometrów
– myślę o tym, czy uda się zamknąć dziś 15km…
Na drodze wzdłuż lasu kolejni chętni na kilka promieni słońca, ale biegaczy ani widu, ani słychu …zakręcam przy trafostacji, przebiegam przez głęboką kałużę – znów przyjemny chłód w bucie – mijam grupę osób, chyba deliberujących nad mokrą nawierzchnią, jak sądzę, potem lasek, osiedle i zbieg do krzyżówki ze światłami…Wciąż braknie dystansu
– nie stopuję więc zegarka, tylko starając się trzymać trawników, biegnę dalej wzdłuż ulicy, aż docieram do przecięcia z jedną z głównych arterii jarockich..Tu „pika” wreszcie dumnie mój przyjaciel na nadgarstku, mogę już zastopować trening.
Chwila rozciągania przy kompleksie HB i mogę podążać pod prysznic…Z przyjemnością…
Bardzo się biegowo dziś rozochociłem, mógłbym pobiec jeszcze…. : D: D
Garmin szwędał się ze mną…
…ale zapis – niech żyje operowanie przy zegarku w negatywnych emocjach – nieopatrznie…skasowałem…
Wrażenia….
Powrót po roku nieobecności na skąpane w słońcu leśne, warmińskie ścieżki… Nie był to dziś absolutnie „wyścig”, raczej spokojny survival
. Małe zbiegi-podbiegi dały się we znaki. Czułem jednak wyjątkowe poczucie wolności…Pewnie ta pogoda i to miejsce mnie uskrzydliło…Z pozoru powinienem przy takim tempie wypocząć, nie udało się jednak – te kilometry były wbrew pozorom solidną pracą dla ciała…Duch natomiast się rozkoszował…
Przyszło mi dziś spędzać biegową sobotę samotnie…Ilekroć tak się dzieje, zawsze tęsknię za towarzystwem, za przyjaciółmi, za dzieleniem się radością z chwili….Pozytywne aspekty solowego biegania nie miały dziś żadnego znaczenia, bo ani tempo nie było ambitne, ani pomysł na trasę wyszukany – ot, taki „freestyle” biegowy, buty na nogi i do lasu w piękną przyrodę…Mogłem się nią pozachwycać jedynie sam…
Niestety po powrocie sporo walczyłem z transferem danych, który nie chciał ruszyć, mimo użycia dwóch kompów…W złości i emocjach użyłem garminowej opcji „Przywróć domyślne”, w dobrej wierze, że operacja ta nie dotknie danych…no i skasowałem całą zawartość historii, z najświeższą trasą włącznie……
Cóż, uczenie się w ten sposób…najbardziej boli…
Przeczytałem z przyjemnością i nieukrywana zazdrością. Pozdrawiam. Krzysiek
Dzięki, Krzysiek
Miło, że zajrzałeś
Również pozdrawiam!!