…Muszę przeprosić…tak „od drzwi”, w pierwszych słowach…Jeśli bowiem ktoś tu czasem zerka, a liczę, że jeszcze czasem ktoś tu zabłądzi, to dostrzeże, że ostatnio panuje tu cisza…A tyle się przecież dzieje…Od lutowego biegu minęły ponad dwa miesiące, sezon zawodów się zaczął, ba! – nadeszła uwielbiana przeze mnie pora roku, wiosna, wszystko zawsze we mnie kwitło i pachniało jak bez, biegowe opisy też, tymczasem….na blogu odpowiada jedynie echo…..
Tak…To nie błąd…Biegowo nie próżnowałem, moje miesięczne objętości treningowe wzrosły do 250km, bieganiu zacząłem poświęcać 7 dni w tygodniu, jak zawodowiec 😉 . Poprawiłem życiówkę na dychę, mocno popchnąłem tą „połówkową”…Deszczowy Poznań Półmaraton pozwolił mi wpisać w CV mniej niż 1h 48’…Wydawałoby się, że powinienem codziennie tu Was zarzucać euforycznymi opisami moich biegowych przygód….A jednak…ucichłem…. 🙁
Bo…gdyby tak cofnąć się do początku bloga, jeszcze tego rodem z biegania.pl, zagłębić w wersy pierwszych opisów czwartkowego truchtania…wyczytać emocje skryte za słowami i między wierszami, łatwo byłoby zrozumieć prawdziwe źródło mojej radości tą aktywnością…A jeśli ktokolwiek nie miałby cierpliwości do czytania, wystarczyłoby popatrzeć na zdjęcia…po kolei…od trzech, a zwłaszcza dwóch lat, wstecz…Na nich jest wszystko….
Ludzie. Dla nich biegam, dla tych, którzy są w moim sercu i którzy znaleźli się tam nieprzypadkowo. Przypadek sprawił jedynie, że przecięły się nasze drogi…reszta była już naszym dziełem…Wspólną radosną drogą…Rusałkowo-Strzeszynkowym kurzem i chrzęstem śniegu…Emocje otaczały nas jak obłoki pary w lutowy, mroźny wieczór i były gorące jak promienie słońca na starcie Chrzypskiej połówki…Tak było…Cudownie i wyjątkowo. To unosiło, powodowało, że z cienia leśno-parkowej głuszy wyskoczyłem na asfalt, by niemal co tydzień przecierać go wspólnie w zawodach…Nie dla „orderu” na koniec, nie zaistnienia tu, czy tam w tabeli wyników, ale dla…BYCIA i przeżywania czegoś RAZEM…Łzy radości przestały płynąć z powodu własnych, drobnych sukcesów, ale popłynęły rzeką na widok cudzych…Prosto z serca…To, dla mnie przynajmniej, nadało osobnej, wielkiej wartości temu, co robimy…Stało się lekcją przyjaźni i kochania…kochania ludzi i ich dokonań…To mnie zmieniło bezpowrotnie…I wydawało się, że będzie tak pięknie trwać….
Życie…Jest w tytule tego bloga nie bez przyczyny….Bieg nie oznacza jedynie fizycznej aktywności, ale też… „wartkość” wydarzeń, to, że wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie…I nie ma znaczenia, czy nam zależy akurat na niezmienności i czy z całych sił pragniemy tego, co było…Życie nie patrzy na nas. można rzec, że często w ogóle się z nami nie liczy…Im bardziej się staramy, tym czasem bardziej nas sprowadza na ziemię…robi swoje…Łzy radości, niedawno płynące po policzku po zawodach, pod podium, czy w uścisku na mecie…zamienia na łzy smutku samotnie przemierzanej trasy, solowego wyczekiwania w czwartkowy wieczór przy rogatce, zamawianej pojedynczej filiżanki herbaty z konfiturą w Strzeszynkowym barze…Życia nie interesuje, czy mamy rację, czy nie…Ono niewzruszenie płynie, swoim, pokręconym w logice korytem…
Mogę powiedzieć właściwie, że życie ze mną wygrywa…Jasne, nie poddaję się, walczę, będzie tak do końca…jednak tracę siły…jak traci się wojsko na polu bitwy :(…Jako, że areną wydarzeń jest moja dusza…wszystko boli bardzo i przynosi opłakane skutki….
Od zawsze się angażowałem. Jeśli mnie coś lub ktoś porywał, oddawałem całego siebie…Genezą tego był – o ironio – sport, który kocham od dziecka..Nigdy nie potrafiłem wyjść na boisko do kosza i przejść „obok” meczu…Tak samo w życiu…Jak coś robiłem, to na sto procent i więcej…To śmiała, ale ryzykowna gra…Zwycięstwa miały zwielokrotniony, słodki smak, ale porażki miewałem spektakularne i długo musiałem się podnosić…Zawsze jednak miałem serce otwarte i pełne wiary, że się uda…I przed nikim nie robiłem teatru, pokazywałem, że mi zależy, naiwnie często licząc, że to poniesie mnie do zwycięstwa….
Przegrywam…Właśnie teraz, gdy to piszę…To nie czas chwały…raczej goryczy porażki….Nikogo nie winię, jedynie samego siebie…Od zeszłego lata do dziś…dzień za dniem, wieczór za wieczorem…tęsknię za czymś, co być może odeszło na zawsze…I nie jest to jedynie zwykłe ciche westchnienie, ale niemal fizyczny ból…Nigdy nie sądziłem, że te same emocje, które unoszą pod chmury, potrafią tak ranić…Z jednej strony strasznie się cieszę i dumny jestem z faktu, że zdolny jestem TAK MOCNO „czuć”, że moje przeżycia nie są powierzchowne, ale głębokie, szczere i wartościowe…z drugiej strony jednak…czynią mnie nieodpornym na życie…Osłabiają i dziesiątkują, jak niegdyś epidemia wojskowe szeregi….
Dziś, w niedzielę, wsadziłem do auta rower, wsiadłem i pojechałem w puszczę….Tam przemierzałem samotnie niemal 50km, słuchając muzyki, raz z wiatrem, raz pod wiatr, pustymi leśnymi duktami…Od czasu do czasu zatrzymałem się, wyciągnąłem aparat, robiłem zdjęcie…W tym samym czasie gdzieś tam odbywał się bieg…Leczę uraz, nie pobiegłbym, ale marzyłem, by tam być…Mogłem, jednak nie chciałem zawadzać, przeszkadzać…Tydzień wcześniej zaproponowałem wsparcie i kibicowanie, ale że było bez odzewu, nie wyszedłem przed szereg…Marzyłem, bo uwielbiam przeżywać sukcesy tych, którzy są dla mnie ważni, identyfikuję się z nimi, podziwiam i staram się, jak mogę, pomagać…Zamiast pofrunąć jednak tam, gdzie wyrywała się dusza, ja wsiadłem na rower i postanowiłem zadać sobie fizyczny ból na piaszczystych leśnych drogach, nie zwalniając często na podjazdach i nie siadając na siodełku…Zamieniłem łzy radości, na łzy smutku…a właściwie nie ja…Życie…Swego czasu kupiłem rower, by podróżować wspólnie, tak robiliśmy, gdy były kontuzje…jeżdżę sam…
Tak, tak…wiem co powiecie…Sam to powtarzałem nieświadomie…”wszystko w Twoich rękach, zmień nastawienie, zmień to..” etc. I być może komu innemu by się to udało…Ja jednak…wszystko robię NA PONAD STO PROCENT…i są drogi, z których nie ma powrotu…bo na tych drogach często właśnie, tak pechowo może, jest wszystko….co kochamy…..I ja tak mam….
Pozdrawiam Was….
Wiem, jak to wygląda, rozumiem słowa, mam wyobraźnię i empatię ale czytając powyższe zaczynam się zastanawiać, czy w mojej konstrukcji czegoś ważnego nie brakuje.
Mimo, że jestem z tej konstrukcji zadowolony – (uwielbiam proste rozwiązania ) , zaczyna tlić się myśl, że niewiele oczekując od życia, być może jestem szczęśliwy bez względu na „kiedy i gdzie ” , jednak być może jednocześnie niewiele z siebie daję i zwykle jestem gdzieś obok, choć gotowy by się zbliżyć nie robię tego bez wezwania.
Dzięki Pawle, mam nad czym myśleć / nie myśleć, w moim samotnym, choć zupełnie nie przykrym przemierzaniu drogi … Pozdrawiam
Prostota czyni życie lżejszym, nie zawsze zubaża je, wręcz przeciwnie – nie plącząc się w sieci emocji, łatwiej stawia się kroki naprzód, chłodno myśli, ale też duża szansa, że zobaczy się i doświadczy wiele innych rzeczy, które uwikłanych sercem omijają…Głębi emocji własnych nie uważam za wadę, ale z czysto pragmatycznego punku widzenia, niczego – poza kłopotami – ona nie przyniosła, żadnego skutku pozytywnego, póki co…więc może jednak lepiej prościej…lżej…obok świata, ludzi…być na wezwanie…? Pomyślałem głośno…Dziękuję i pozdrawiam, Piotrze