Niedziela 12.04.2015r.

…Cyfry to cyfry. Są ważniejsze rzeczy…

…8. Poznań Półmaraton…

….Zimno. Nawet bardzo, bo wieje. Mam na sobie kompresy, letnie spodenki, koszulkę techniczną z krótkim rękawkiem i bluzę. Mimo to wiatr dobiera się do mnie. Krzyżówka ulic, przystanki w różne strony. Dylemat. Za kilka chwil podjedzie „8ka”, zawiezie mnie bezpośrednio do celu…Nieco później będzie „7ka” w kierunku Wildy, a dalej przesiadka na „6kę”. Na miejscu o 20 minut później, ale za to mam szansę jechać z Pędziwiatrem. Wybieram jednak pierwszą opcję. Daję znać Maćkowi. W tramwaju komfort. Ciepło, przejazd mam od organizatora za „free”. Jak na niedzielny poranek sporo ludzi. Są i biegacze, poznać ich łatwo po butach. Włączam muzykę….

Senne miasto rozpędza się za oknem, a ja opływam z dźwiękami. Utwór za utworem, każdy szczególny. Mają mnie dziś zaprowadzić na metę. Wszystkie są spokojne, emocjonalne. Wszystkie wywołują ścisk wewnątrz. Smolik…Bednarek…na pobudzenie Dziewczyny..Każdy otrzymany lub wysłany. Wspomnienia miłych chwil, synchronicznego słuchania. Słowa. Ważne słowa. W duszy zaklęte, zeszklone łzą…Wtulam się w nie mocno jak w pierzynę. Ludzi przybywa. Po prawej, w głębi – dziewczyna…biegaczka. Ma słuchawki na uszach, co jakiś czas przymyka oczy, uśmiecha się do myśli. Pewnie i ona marzy, przeżywa, wspomina…Bratnia dusza oceanie istnień…

Krańcowa. Wysiadka. Tramwaj w jednym momencie pustoszeje. Dostrzegam znajomą twarz kolegi, Macieja. Wysoki chłopak, ostatnio biega jak wariat, niczym francuskie TGV 🙂 . Da dziś czadu, jestem pewien. Teraz jak zawodowy sportowiec, idzie spokojnym, długim krokiem, schowany pod kapturem bluzy dresowej, też zasłuchany w muzykę. Powodzenia, Maćku…Przechodzę na drugą stronę ulicy, tu kolorowy potok jest mniejszy. Przed bramą na teren maltańskiej przystani wioślarskiej, gdzie wokół mety bije „organizacyjne serce zawodów”, korek. Winogrono ludzi. Ścisk. Trzeba okazać się numerem..O, Boszzzz…. 🙁 Plecak w dół, grzebanie…Jest. Teraz do depozytu. „Jasny gwint!!! Jak ziiiiimnnnooo!!” – myślę z każdym podmuchem lodowatego wiatru…”I jak tu zdjąć bluzę???!!! Jak zostać w samej koszulce???!!” . Przy hangarach flauta, ufff, ulga…Szukam „swojego” stanowiska, dla numeru 5543. Jest, ale jeszcze się nie spieszę rozbierać. W sąsiednim „boxie” córka – dziś w wolontariacie ze szkoły, pierwszy raz na zawodach biegowych. Nie lubi biegania. Ani biegaczy. Ani czegokolwiek na „bie-„… 😉 Z przekory, taki wiek. Zamieniam kilka słów, potem próbuję dodzwonić się do Maćka. Dowiaduję się, że już dojeżdża. Idę na wiatr, zrobić sobie selfie…

1

i uciekam znów pod budynek. Gdzieś blisko powinna być już Jola. Przyjedzie z Grzesiem, swoim „wsparciem” z ostatniej „połówki” w Toruniu, zimą. To bardzo sympatyczny chłopak. Wypatruję ich i znajduję przed pierwszym hangarem. Jola ma numer z drugiej „setki” (!!), niemal „vipowski” 😉 . Czas biegnie, pół godziny do zawodów. Jeszcze tylko cyfrowy portrecik we troje..

2

i czas na przebranie. Brrrrr….Myślę, co zrobić, wreszcie powielam „patent” z workiem depozytowym. Mam jeszcze ten z Maniackiej, robię w nim dziury na ręce i głowę i zakładam na koszulkę. Jest OK. Plecak oddaję na przechowanie, możemy truchtać na start…

Grzesiu się żegna, biegnie robić swoje, my człapiemy przez mostek na Cybinie i dalej skrótem przez las. Trochę celowo, jest okazja na toaletę w naturze. Zimny wiatr nie daje za wygraną, folia chroni. Na Baraniaka trucht w dół – za chwilę będziemy tędy podbiegać pierwszy kilometr w zawodach 😉 …Jola szuka okiem Magdy B., która tym razem ma jej „zającować”, ale za dużo ludzi, za duży ruch… Rozstajemy się na chwilę, bo muszę jeszcze trochę pobiegać na rozgrzewkę. Kilka kursów góra-dół, dwa przyspieszenia, ale bez szaleństwa. Cieplej mi. Wracam do Joli, ona jeszcze zalicza „szybkie krzaki” 😉  i możemy kierować się do stref…Magdy B. nadal nie ma, dzwonię do niej, ale nie odpowiada. 12 minut do startu.

Na wyświetlaczu komórki ikona smsa. Czytam…”Trzymam kciuki za życiówkę, powodzenia”…Tak. Czekałem. Nawet potrzebowałem 🙂 . Teraz tylko z tym uśmiechem muszę dotrzeć na 17ty kilometr z groszami. Wiem już, że nie umrę, jak rok temu. Tym razem..po prostu..nie wypada 😀 . Rok temu byłem umówiony z Magdą, że mnie „poprowadzi”, była po kontuzji, miała pobiec na lekko, pomóc mi w debiucie….Nawet potruchtaliśmy wspólnie dłuższe wybieganie „pod to”….Nie stało się tak, poniosły ją startowe emocje..Nie wiedziałem, że na krótko przed zawodami sama postanowiła pobiec na wynik…Kolega, którego poprosiła o support, o mało co jej tempem nie uśmiercił 🙁 …Ja pobiegłem sam bez wsparcia i…też umarłem… 🙁 . Dziś Magda nie biegnie. Nie może. Znów kontuzja pokrzyżowała plany. Ale będzie dopingować. Za 17tym….

Żegnam się z Jolą. Ostatnie uwagi, życzenia powodzenia. Będziemy biegli osobno, każdy „po swoje”. Każde z nas mocując się z tym wszystkim, co w duszy zalega. I z dystansem. Tłum chroni przez wiatrem, zdejmuję worek. Pilnuję zegarka, że by „nie zaspał” przypadkiem…Włączam muzykę…Jednocześnie i myśli, i emocje. Mam swój cel, swoją taktykę…Dobiec „w całości” do 17go…Dotknąć energii, uśmiechu, radości i pobiec do mety. Po życiówkę?…Spróbuję 🙂 …A jak nie – żalu nie będzie…

Bo…cyfry to tylko cyfry…Są ważniejsze rzeczy 🙂

Jest jeszcze coś. Coś małego. Taki maluteńki drobiazg, ważny element planu .Misja, którą rankiem wymyśliłem. Spontaniczny motywator. Symbolika. Coś, co – jak liczę – da mi moc i determinację na te 17 i pół kilometra, by nie zwalniać, trzymać tempo. By dobiec tam. Mały znak wdzięczności za „kciuki”. Jasny w wymowie. Podziękuje, gdy ja będę zdyszany. „Zostawić go i  pobiec dalej” – taki dodatkowy doping, by spełniło się życzenie z smsa. Polecę, a on niech dalej mówi…

Mój bieg…

Odliczanie….Strzał. Tłum nawet nie drgnął. Jak zwykle zresztą…Najpierw charty, potem reszta „domowego zwierza” 😉 . Wreszcie zafalowało. Najpierw spacer, jak w ciasnej manifestacji. Przed balonami luźniej….Przycisk START i Garmin zaczyna odliczać. Kibice skandują, euforia wokół, a u mnie pierwszy nerw. „Ciasno jak diabli…” myślę. W sumie spodziewałem się. Dodatkowo start przesunięto niżej w Baraniaka, przez co podbieg „na dzień dobry” się wydłużył….Uważam bardzo, by nikogo nie podciąć, zahaczyć, potrącić…Czuję że tempo jest żółwie. Szukam wzrokiem punktu odniesienia. Balony. Są…ale nie te 🙁 , te tuż przede mną, żółte, mają chyba napis 1:55…Nie widzę dobrze, bo podskakują. Wcześniejsze są z 200 metrów w przodzie…”No dobra, podgonię” mówię sam do siebie…Tylko jak, skoro uprawiam teraz slalom pomiędzy tymi, którzy zaczęli nie w swojej strefie i teraz są przeszkodą? 🙁 …Test gimnastyczny w biegu. Trasa się wypłaszcza. Os Rusa, najdłuższa „deska”. Żółte balony już za mną, ale białe jakby się oddaliły…Myślę: „Nie jest źle, nie spinaj się, nie miałeś biec z nimi, biegniesz swoim tempem”…No właśnie. Moje tempo…W Toruniu „leciałem” średnio 5:23, co dało mi końcowe 1:53:38 i poprawę o 9 minut w stosunku do zeszłorocznego „zgonu” tu, na tej trasie. Teraz…wystarczy ciutek szybciej 😉 . Mój trener mnie nakręcił. On zajmuje się cyframi od lat, z nich żyje 🙂 . Na kartce w tygodniu, na której miałem wskazówki treningowe, dopisał drobnym czerwonym drukiem: 5:15…To miało być tempo na dziś. Uśmiałem się, ale z powagą. W Toruniu chwilami niosło mnie nawet szybciej. W duchu czułem więc, że stać mnie na to…. OK, 5:15. Tego będę pilnował na zegarku….

Podbieg na wiadukt nad Trasą Katowicką. Krótszy krok. Wolniej. Właśnie tak. Na zbiegu luźno i szybciej. Stopy stawiam dalej…Dobrze, tak trzymać. Kontroluję cały czas bieg, staram się „rozpiąć”, rozluźnić…Zerkam na wyświetlacz, zwalniam na siłę, gdy nogi niosą. Niech poniosą, ale na koniec 🙂 . „Piątka” wybija niespodziewanie. Pewnie dlatego, że jeszcze przed krzyżówką na Żegrzu – w zeszłym roku była dalej…Punkt z wodą. „Pić – nie pić?” – myślę…ale jednak sięgam po kubek z wodą…”Nie grymaś! Bierz, jak dają . Bo będziesz żałował” – łajam sam siebie…Z paska z numerkiem wyciągam mała kosteczkę cukru dla diabetyków. Dextro Energy. Taki „sprasowany cukier puder” 😉 . Poleciła mi go Magda B., nasz „ultraska”, zamiast żelu. Błyskawicznie rozpuszcza się w ustach, choć ja go i tak rozgryzam. Bezpieczniejszy, nie pogna w krzaki…Spróbowałem w Toruniu, na mikołajowej „połówce”, biegło mi się znakomicie. Teraz mam pod ręką 3 kostki, każda na 5 km..Pierwszą pożarłem tuż przed startem. W rezerwie jest „wagonik” w kieszonce przy pasku. W ustach robi się słodko, ale tylko na chwilę. Inflancka, a potem Piłsudskiego delikatnie opadają. Znów koncentruję się, by wykorzystać grawitację 🙂 . Patrzę przed siebie. Białe balony wciąż około 200 metrów przede mną, może dalej…wchodzą w zakręt. Zerkam na Garmina. Zapamiętuję wskazania stopera. Gdy sam docieram na łuk, znów patrzę. Ok 45 sekund przede mną. To nic nie znaczy, nie biegnę dla cyfr 😀 , ale „lokalizuje” mnie w wyścigu. Zamenhofa. Dłuuuuga płaska prosta…Więcej miejsca i luzu…Patrzę na kibiców. Pewnie myślą o nas „Idioci…że też im się chce!…”. No cóż, prawo wyboru. 9ty kilometr, wbiegamy na Rondo. Po prawej duży rysunek bananów i napis „200m” :)…czyli kolejny „wodopój” blisko. W zeszłym roku był bliżej Wildy…Dobiegam. Pod nogami rój białych kubeczków. Sięgam na stolik po swój, troszkę wyhamowuję, zginam plastik w dziubek i piję. Kilka łyków. Zawsze coś.

Hetmańska faluje, znam ją. Na podbiegach kontrolnie zwalniam, przyspieszam w dół. Pod nami Trasa Dębińska – tędy już biegnie czołówka. Rozpoznaję Przemka Walewskiego, maratończyka i wielokrotnego medalistę mistrzostw Polski masters na tym dystansie. Z wyglądu kojarzy mi się z Meksykaninem, trudno go przeoczyć 😉 . Pobiegnę tam, w dole, jego śladem dopiero za jakieś…25 minut 🙂 . Znów asfalt się wspina i opada…Zakręt w Rolną. Wypatruję rodziców naszego Pędziwiatra, byli tu rok temu, ale nikogo nie rozpoznaję. Po prawej McDonalds. Lubię to miejsce. Kilka razy usiadłem tu na kawie. Miłej kawie. Z przyjemnością znikam na chwilę we wspomnieniach…..Muszę jednak uważać na to, co mam pod nogami. Jezdnia tu dziurawa jak ser, nic się przez rok nie zmieniło. Wciąż czuję się świetnie, poprzednim razem miałem tu już małe symptomy zmęczenia. To budujące, że teraz jest ok. Zwłaszcza, że nogi znów szaleją i muszę je hamować. Zakręt, prosta… Ktoś mnie klepie w łysinę – wiem nawet kto :), więc odwracając się, od razu podnoszę wzrok. Darek. Długonogi „wieżowiec”. Bardziej pasowałby na moje środowe zajęcia w kosza, niż na bieganie długodystansowe :).  Ale ma siedmiomilowe kroki, co mu daje swobodę i prędkość. I radochę – też bym się „szczerzył”, gdybym nie mijał, a przeskakiwał ludzi w biegu 😉 . Wymieniamy kilka wesołych zdań, chce mnie „szarpnąć do przodu”. Odmawiam. Za chwilę „odpływa” już w tempie ekspresu w dół z potokiem koszulek. Łatwo go dostrzec. Wzrost i różowa czapeczka go wyróżniają 🙂 . Nie wkręcam się, nie zmieniam założeń. „5:15….5:15…” …Jak mantra….

Organizatorzy w tym roku wydłużyli odcinek na Dolnej Wildzie, nie skręcamy w Piastowską od razu, ale musimy pobiec kilkaset metrów do nawrotki. Gdy już „wracam”, wypatruję w „rzece” biegaczy, tych w przeciwną stronę, Joli….Żółte balony na 1:55 wyjaśniają – jeszcze jej tu nie ma…Zakręt w Piastowską, nieco w dół…Po prawej Dębina – dawno tu nie trenowałem, patrzę z sentymentem. Wiatr, który dotychczas rekompensował promienie, wędrującego coraz wyżej po czystym niebie, słońca, cichnie….Robi się troszkę duszno… 🙁 .To kiepskie info, w zeszłym roku ostatecznie to nie dystans, a temperatura mnie zabiła….Mijam miejsce, gdzie poprzednim razem spontanicznie wyściskałem Piotra Reissa, byłą gwiazdę Lecha Poznań. Tym razem nikogo znajomego wokół… Wybiegamy na najdłuższy prosty odcinek – Drogę Dębińską….Teraz byle do wiaduktu, tam jest 15ty kilometr i kolejne picie 🙂 . Wciąż robię odniesienia do ubiegłorocznego półmaratonu – to właśnie od około 15-16go kilometra zaczęły się kłopoty…Jestem czujny, póki co wszystko gra. Muzyka rozsadza serducho, nogi niosą, a myśli gnają do 17go kilometra :), jakby tam miał być koniec 🙂 . Nie, nie jest „ok” , jest SUUUUPPPERRR!….Czekam na spotkanie, na doping, a moja mała misja, trzyma mnie na duchu i pcha do przodu. Rzut oka na zegarek: 5:30 – „Oooo, Paweł! Wake-up!! Gubisz koncentrację” 🙂 . Przyspieszam. Z saszetki wyciągam „wagonik” Dextro, biorę jedną kostkę do ust. Oszczędzam tym samym tą ostatnią, którą mam przy pasku – niech będzie pod ręką na Baraniaka, na ostatnią batalię…Woda. Sięgam po jeden kubek, chwytam ustami kilka łyków….potem po drugi, trochę spokojniej…Nie zwalniam bardzo, ani nie idę, jak ostatnio…Biegnę. I to całkiem rześko! 🙂 .

Krzyżówka z Królowej Jadwigi. Ruch stoi, mamy „zielone światło”. Zeszłym razem Policja przepuszczała tramwaje i auta, niektórym było kolizyjnie…Salon Renault po prawej, Garmin informuje: 17km 😀 . Boże, TO JUŻ!! Jakiś zespół muzyczny przebija się przez muzykę w słuchawkach. Tylko nie to!…W biegu sięgam do saszetki, chowam w dłoni drobiażdżek 🙂 …Uśmiecham się…Cieszę się tak, jakbym widział już balon z napisem „meta” 😉 . Skanuję wzrokiem obie strony ulicy, obce twarze…Zbliżam się do Hotelu Ibis. Wciąż nic 🙁 . To już 17,6km…..Zakręt. Po lewej przystanek. JEST!!! Słyszę najpierw krzyk dopingu, potem widzę znajomy uśmiech. Magda 🙂 . W chmurze endorfin 🙂 . Takich, jak na zawodach, gdy biegamy razem 🙂 . Sam widok porywa 🙂 . Miłe zaskoczenie. Obok niej Aga i Dorota 🙂 . Niespodzianka, nic nie wiedziałem 🙂 . Wszystkie trzy skandują i poganiają 🙂 . Gdy odbijam w ich kierunku i zwalniam, podnosi się wspólna wrzawa: „Nie zwalniaj!! Biegnij!! ŻYCIÓÓÓWWWKAAA!!!” . Mam inny zamiar. Biegnę wprost do Magdy, całuję ją na powitanie, zostawiam w dłoni to, co mnie tu przyniosło. Tak samo witam po kolei Agę i Dorotę, a potem odbiegam krzycząc…”…SĄ WAŻNIEJSZE RZECZY NIŻ ŻYCIÓWKA!!…” . Z radości spotkania aż mnie nosi  🙂 .  Tu jest podbieg, ale w ogóle go nie rejestruję…Przytomnieję blisko zakrętu do Politechniki 🙂 . To ostatni akt przed sławetną ulicą Baraniaka, z której startowaliśmy. Mam z nią porachunki. Rok temu odebrała mi niemal życie, a na pewno ochotę do biegania. Teraz wiem, że policzę się z nią. „Gdzie jest ta Malta?? Dajcie mi ją!! JUŻ!!” – myślę, czując, że nadchodzi wielki finał…Przecinamy Aleję Jana Pawła II….Jest REWELACYJNIE….zaczynam nawet myśleć, czy tu już nie przyspieszyć…”Nie szalej, Paweł, nie nakręcaj się, jeszcze trochę…JESZCZE TROCHĘ” – uspokajam zakusy jakbym był snajperem celującym w wielkiego zwierza…”Dobra. Jest z góry, puszczę trochę nogi bardziej do przodu. Potem podbieg” – idę na kompromis. Nie czuję gorąca, nie czuję wiatru, czuję radość, że z każdym krokiem zbliżam się do końca. I robię to coraz szybciej 🙂 . Asfalt zaczyna się podnosić…”Nie zwalniaj!!…Ryzykowne?…Dasz radę!!”…Motywuję się z każdym krokiem. Zbliża się ostatni „wodopój”. Szach i mat! – decyzja: „Omijam!” . Aż się szczerzę na taki gest. Tak własnie biegnie się po życiówkę 😀 . Nie ma komfortu, trzeba pójść „po bandzie”. Sięganie po płyn zmusiłoby mnie do zwolnienia i wybiło z rytmu, a spory kawałek podbiegu jeszcze przede mną. Nie ma się co rozdrabniać – został kilometr z groszem, napiję się do woli po wszystkim…

Trochę to tak, jakby zagrzmiały wojenne trąby. Teraz koncentruję się jeszcze bardziej, by nie zwalniać pod górę…Sekundy ciągną się niemiłosiernie…Tłum w przodzie wciąż biegnie na wprost..”Nie patrz – rób swoje” – myślę i opuszczam wzrok. Przez chwilę nawet przyglądam się autu jadącemu z naprzeciwka sąsiednim pasem…Wszystko, by nie zastanawiać się, jak rok temu: „GDZIE JEST, DO CHOLERY, TEN ZAKRĘT NA KOSTKĘ??? Czemu Ci ludzie nie zbiegają z Baraniaka na ostatni kilometr??? Pogięło ich???” . „Nie patrz – rób swoje” – powtarzam sobie….Wreszcie znacznik: 20km i łuk…YESSSS!!! Zemsta na Baraniaka dopełniła się!!…Teraz lekko w dół, do stoku narciarskiego. Jestem jak uskrzydlony, czuję, że jak na taki dystans, mam jeszcze mnóstwo sił…To niesamowite!!! Tak właśnie biega się SERCEM….W zeszłym roku byłem tu nieprzytomny, teraz przyspieszam….Z KAŻDYM KROKIEM BIEGNĘ CORAZ SZYBCIEJ…BEZ LĘKU ŻE MNIE ODETNIE!!! Ludzie po obu stronach coś krzyczą, pada nawet moje imię…ale ja widzę tylko tych, których teraz wyprzedzam….Boże, jak mnie niesie!!!….Zakręt i mostek. Wiem już, że meta tuż tuż, jeszcze tylko stromy zbieg, 100 metrów i upragnione maty końcowe….Wydłużam krok, cały czas na śródstopiu..Gdy ziemia ucieka spod stóp, to już nie są zwykłe kroki – to SKOKI!….Po prawej pojawia się wielki napis META 😀 😀 ….70 metrów…50 metrów…Mijam rozradowanych ludzi sprintem!!! ….Biegnę i nie dowierzam…Na zegarze 1:52:2x…Brutto!! To już życiówka, a jakie będzie netto?!!…Przecinam końcową llinię, gaszę zegarek…łapię kilka oddechów. Ratownik medyczny mówi „Niech Pan nie staje” – nie mam zamiaru, idę spokojnym krokiem. Czuję zmęczenie, ale jestem rześki 😀 . NIESAMOWITE!!!…Z radości i wdzięczności przyklękam, żegnam się, wskazując palcem w niebo i dziękuję……TO NIEZWYKŁE UCZUCIE. Nie chodzi o cyfry, one są wisienką na torcie, chodzi o styl i samopoczucie! 🙂 . To mnie cieszy najbardziej. Udało się. Utrzymałem równe tempo, a zamiast umrzeć – rzuciłem się na koniec do ataku 🙂 . Odbieram medal, biorę folię termiczną, ale nie nakrywam się. Nie jest mi zimo. Już odpocząłem 🙂 . Przypominam sobie, by zobaczyć właściwy rezultat. Garmin pokazuje: netto 1:50:45!!! SZOK!! Prawie 3 minuty lepiej niż w Toruniu i niemal 10 minut lepiej niż tu, w 2014tym roku 😀 😀 😀 . Nie biegłem dla cyfr. Pobiegłem raczej, by te cyfry zadedykować…

Oddaję chipa. Teraz po Jolę. Tylko którędy?…To duża impreza, w „strefie zawodnika” siatki, wysoki płot…Trzeba pod prąd 🙂 . Jakiś ochroniarz coś wrzeszczy. Nie słucham. Przesuwam się w truchcie bokiem tak, by nie przeszkadzać finiszującym. Ale ludzi jest coraz więcej. Zmieniam stronę. Podchodzę do mostku na Cybinie, tu muszę przystanąć, ktoś w mundurze znów się na mnie drze 😉 . Ok. Tu poczekam. Kontrola czasu, wypatrywanie i doping dla tych dzielnych, którym tu zostało już tak niewiele….Joli nie ma…..Gdy myślę, że ją już przegapiłem, zjawia się niespodziewanie. Zmęczona, ale skupiona. Nie odpowiada, a ja wiem, że nie mogę jej zagadywać. Krzyczę więc i dopinguję. Kieruję na zbiegu na prawo, a potem mobilizuję na ostatnich metrach….Meta…Teraz i ona ukończyła bieg. I ona ma życiówkę 🙂

Wędrujemy przez „śluzę” z medalami, odbieramy raz jeszcze folie termiczne…Spotykamy Grzesia. Jest uśmiechnięty i zadowolony. Rezygnujemy z pchania się po wodę, idziemy do depozytu od razu. Napijemy się zaraz piwa 🙂 , które jest z pakietowego przydziału 🙂 . Spotykamy Pędziwiatra – jego 1:25:xx powala i wprawia mnie w euforię 🙂 . Jest prawdziwym Mistrzem 🙂 . Szybkie przebieranie, a po nim kierunek: trawa i słońce 🙂 . Czas się zrelaksować i odprężyć….Jakby nie było..troszkę sobie pobiegaliśmy 😀 .

3

4

5

Garmin….

Wrażenia….

Technicznie rzecz ujmując…to był bardzo dobry bieg. Trzymałem w ryzach założone tempo, częściej było za szybko, niż za wolno…Zwalniałem, zarządzałem „mocą”, dzięki czemu końcówka była najlepsza ze wszystkich moich dotychczasowych zawodów. Pod pełną kontrolą, ze sprintem do mety. Może nawet za bardzo się oszczędzałem, nie wiem…Wiem natomiast, co było decydujące….Mały drobiażdzek, który zaniosłem na 17ty kilometr 🙂 …mój mały cel..

Ja zawsze to podkreślam…Owszem. W bieganiu ważna jest sprawność, ważne są nogi, technika, waga….Ale nie najważniejsze. To, co decyduje, to serce….dusza…to, co nas wypełnia, co nas niesie z każdym krokiem….Powiem przewrotnie – można stawiać kroki koślawie, kiepsko pracować rękoma, ciężko uderzać piętą o bruk, garbić się, czy ważyć – jak ja – ponad 90 kg….A mimo to biegać i czerpać niewymowną radość z tego…Biegać i przy okazji poprawiać życiowe rekordy…a nawet ścigać się do mety…. 🙂 . W bieganiu nie chodzi o arytmetykę, ona jedynie je porządkuje…..

Najważniejsze jest to, co nas do biegu porywa i niesie… 🙂 daje skrzydła, jak mi dzisiaj :). Motywacja. Płynący z serca doping. To jest to coś, co nie da nam umrzeć na trasie, a gdy miniemy maty końcowe, namaluje uśmiech na naszej twarzy….To coś, co nas wypełnia nie tylko, gdy pokonujemy kolejne kilometry w zawodach, ale gdy budzimy się rano i kładziemy spać….co gra w duszy każdego dnia….Warto to  odnaleźć i mieć…I dbać o to. Nawet gdy czasem staje w poprzek nurtu życia….Nawet, jeśli jest kruche i często bolesne….Bo może właśnie dlatego tak wartościowe………

6

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *