Do pary z Księżycem…
Zakleszczony pomiędzy skrajnymi myślami…Miotam się…Wejście w dzień jest gwałtowne..różne okoliczności sprawiają, że gdybym mógł, ubrałbym buty i pobiegał już o świcie…Przed siebie i najdalej jak się da….Ilu z Was tak ma?..I jak często?….Wielu pewnie…Sam jestem jednak sobie winien…dokładnie – emocjom, które najczęściej stają w kolizji z życiem…jak stłuczka w drodze do pracy….Niby trochę szkła, parę wgniotów, a nastrój na cały dzień idzie w łeb…Tak było o poranku dziś u mnie…
Praca nie jest panaceum…Praca to zbiór czynności, które trzeba wykonać, ona nie zabierze naszej głowy w inny wymiar…Tam gdzie my, tam i ona….Ja dziś na szczęście mam trochę spraw do załatwienia, trochę intelektualnego stretchingu , co przynajmniej skutecznie odwraca uwagę….Dzień jednak nieuchronnie i zawzięcie galopuje ku wieczorowi….
Czwartki to zawsze pora naszego RRTeam’owego, biegowego chill out’u, tym razem jednak jestem jedynym potencjalnym uczestnikiem spotkania ….Magda daleko, Jola chora, nikt inny nie deklaruje biegowych chęci…Wczoraj odpuściłem sobie, z uwagi na stopę, inaugurację kosza na Moraskiej sali, dziś powinienem pauzować z bieganiem, bo jest niewiele lepiej……Ale…..nosi mnie….Dzisiejszego wieczoru nie chcę spędzać w domu, sam na sam z ekranem kompa i Niagarą myśli…Za żadne skarby!!…Dziś muszę utonąć w muzyce, lesie i mroku…To szczególny wieczór…Dziś muszę choćby powolnie, ale dać się wyrwać nogom z życia w krainę fantazji…Koniecznie i pilnie!!!…
Dzień błyskawicznie gaśnie…Ustawiam w nowej, nieokrzesanej jeszcze mp3-ce playlistę – bardzo nastrojową, żeby nie rzec…”tendencyjną” …ale takiej mi własnie trzeba. Założenie jest bowiem takie, że najbliższe półtorej godziny to ma być…SŁUCHANIE MUZYKI…Tyle, że nie na stojaka, a… w truchcie
Wieczorne ulice Poznania oddychają już swobodniej – udaje mi się dość szybko i zgrabnie przenieść się autem na parking przy stadionie Olimpii….Oczywiście playlista i okoliczności różne już zdążyły mnie „rozpuścić” na tyle, że zamiast ‚wystrzelić” z auta na ścieżkę, ja…dosłuchuję utworu do końca „za kierownicą” na postoju…Taka sytuacja….Wokół pusto. Zaskakują mnie dwie dziewczyny, które w małym odstępie czasowym przebiegają jak cień koło auta – obie bez żadnego światełka…Brak rozsądku?….Powiedziałbym raczej: kuszenie losu…No ale to ich decyzja….Ja wysiadam, zakładam opaskę i czołówkę, uruchamiam muzę i Garmina…Gotów. Rzut oka na komórkę, czy są jakieś wieści smsowe….Cisza….Głębszy wdech….Telefon wędruje do opaski biodrowej z kieszonką na plecach….Mogę ruszać….
Ma być lekko i przyjemnie – jest …Spokojnie truchtam, a do ucha wskakują miłe nuty…Nie, nie relaksują tak dosłownie, nie odprężają…one raczej…rozpuszczają duszę…integrują się z nastrojem…spajają dominującą tęsknotę, wspomnienia i marzenia w jedną całość…Pod nogami przesuwająca się ścieżka, przed oczami – przemykające życie….Czasem wizje na wyrost, czasem lęki nieuzasadnione, czasem troski pozbawione sensu, ale taka jest już nasza głowa – lubi pisać scenariusze najczęściej fikcyjne…Tunel pod wiaduktem, potem w prawo, bardzo w prawo..na mniej „ludną” ścieżkę przy torach, choć i tak na głównym trakcie próżno szukać żywej duszy…Wieczór otulił las mrokiem…Tym razem jednak powietrze jest przejrzyste, a czołówka wyraźnie czyta kierunek….”Wolno, pomału, chłopie…nigdzie się nie spieszysz” – powtarzam sobie…Stopa boli, to już standard…Potykam się raz za razem – to wymusza koncentrację…Ścieżka próbuje mnie w ciemności odciągnąć od nasypu w odnogę, prowadzącą do gastronomii, ale „nawracam się” – chcę pod górkę….Korzenie pod stopami, ból…”Cholera”…potem gorsze słowa cisną się na usta…Ten odcinek delikatnie pnie się aż do kładki nad torami….Myśl: „a może by tak kółko po Golęcinie?? Takie wspomnieniowe??” – w niedzielę spędziłem tak kilka przemiłych wieczornych chwil, na spontanie, z doskoku…wciąż się nimi cieszę….”. Tak, tak zrobię…a zakończę…jak kilka dni temu – przy stoliku, może nawet tym samym, w knajpce, która góruje nad terenem….Ale to na koniec”….Jestem szurnięty…Po raz kolejny to sobie uświadamiam i po raz kolejny kwituję to uśmiechem pod nosem
…Kładka, nierówny asfalt…W dół…Po prawej nie ma już śladu ogrodzeń i namiotu, który tu stał…tylko czarna pustka…Nie widzę jej, zamiast tego są obrazy zapisane w pamięci….Teraz pod górę….Pętla…Przy niej knajpka…zerkam – oświetlona i przytulna, jak ostatnio…”Moje” miejsce chyba puste, super…Do zobaczenia za trzy kwadranse
– usiądę tam przy herbacie…
Dobiegam do Wojska Polskiego i zakręcam w lewo – chwilę biegnę wzdłuż drogi, za torami znów zatapiam się w ciemności….Myśli mam teraz daleko….Otula mnie mrok, trzymam się instynktownie własnego kręgu światła…Delikatny asfaltowy zbieg, więc przyspieszam grawitacyjnie…Przy gastronomii – jak na teatralnej scenie – lampy sodowe rozpraszają mrok i myśli…Na chwilę powraca świadomość biegu – tempa, oddechu, bezpiecznego stawiania kroków…Znikam na leśnym podbiegu…Tu jest kamieniście, więc chwilami i boleśnie…Połykam ten odcinek, odnotowując jedynie ze zdziwieniem, że – jak dotąd – nie spotkałem nikogo, żadnego biegacza….Wbiegam na „cypel”…mam tu takie..”swoje” miejsce – jedno z kilku, a w nim…”swój” rytuał…na wspomnienie przemiłych i ważnych dla mnie chwil….Rytuał „w locie”….Nie ma mnie tu teraz, cały jestem we wspomnieniach…Muzyka niesie….Tempo mam przyzwoite, ale tylko je czuję, celowo nie chcę zerkać na Garmina – wyjdzie, jak wyjdzie, mam biec tak, by dychę przebiec treningowo…Tak, zapadła decyzja – będzie 10km . Gdzie? Golęcin „dorzucił” mi kilometr, sama Rusałka po obwodzie to „piątka”, reszty poszukam w stronę Strzeszynka…wokół „Wielkiej Łąki”
. Plan odejmuje nieco spontaniczności temu wieczorowi, wyznacza ramy, ale tylko ogólne – ja staram się dziś w ogóle zapomnieć, że biegnę…
…I to mi się udaje. Ścieżka po prostu przesuwa się w świetlistym kręgu i pod moimi nogami…Jestem rozluźniony, nie słyszę oddechu, tło wypełnia kraina dźwięków, które uwielbiam………..
Kilka błysków pomiędzy drzewami..Lutycka i mknące nią auta..Dobiegam do pasów i niestety muszę przystanąć, puszczam osobówkę, ale ciężarowemu już nie daruję – kilka susów i jestem na szlaku w stronę Strzeszynka…. Natychmiast wchłaniają mnie myśli…”Tyle razy tędy biegamy razem”…Porywają skutecznie, bo „budzę się”….przez chwilę tracąc orientację….Głupie uczucie …”Czy na pewno skręciłem w stronę Wielkiej Łąki?”…Piasek pod butami po kilkudziesięciu metrach informuje, że tak…Ufff, nie chciałbym się cofać…Delikatnie wspinam się, przytulając bardziej do lasu – tu grunt jest twardszy….Zerkam przez lewe ramię…Nad pustą przestrzenią wisi „srebrzysty rogalik”, jak ten z piosenki Stinga „Moon Over Bourbone Street”
….Gdy zakręcam w lewo, po obwodzie dużego, mrocznego prostokąta, mogę teraz przyjrzeć się lepiej „mojemu towarzyszowi”…Jego światło, skromniejsze niż w czasie pełni, dodaje klimatu temu miejscu…Piękny wieczór!!!…Zbiegam…Jakieś światło pod drzewem przede mną…przypomina palący się znicz…Okazuje się, że to…rowerowy odblask
…Zakręt, od tego miejsca zaczynam wracać…Znów Lutycka, tym razem osobówka już z daleka daje znać, że mnie przepuszcza, więc nie muszę przystawać…”Teraz już jak w domu” – przypominają mi się słowa Pędziwiatra, wypowiadane tu, ilekroć wracaliśmy z truchtu do Strzeszynka
…Fakt, im bliżej Rusałki, tym czuję się bardziej…swojsko
…Wreszcie rzut oka na Garmina – 7km…muszę pobiec „dużym kółkiem” dalej, ale i tak przy mostku czeka mnie dogrywka…Czuję, że trzymam rześkie tempo, nie chcę zwalniać…Gdy sprawdzałem kilometraż, mignęło mi chyba przed oczami 5:15…Jest nieźle, tak trzymać…Za ponad tydzień pobiegnę końcową dychę w maratońskim supporcie dla Magdy, tam wystarczy 5:25-5:30, jestem zadowolony…Wbiegam na podbieg, gdzie „szalałem” przedwczoraj…połykam go niepostrzeżenie, potem w dół i zostaje południowa nitka trasy…..Znów wspomnienia i myśli porywają mnie jak wir w wannie….Kolejne „moje” miejsce…znów rytuał, znów to ciepło, ścisk w sercu….
Zastanawiam się, dokąd skierować nogi, by uzbierać 10km…Póki co mam ósmy kilometr na liczniku….Skręcam w stronę tunelu do ul. Botanicznej – to zawsze kilkaset metrów dodatkowo….Mało..Przy mostku brakuje ciut ponad kilometr – ok, pobiegnę leśną pętlę: do słupka „Nike’owego” na 500tnym metrze i z powrotem przy torach….Staram się nie tracić werwy, nie zwalniać..Gdy zataczam krąg, decyduję, że ostatnie pół kilometra będzie akcentem na zakończenie…Przyspieszam…Oddech się pogłębia i „przebija” przez muzykę….”Spinaj pośladki, chłopie, nie ma lipy” – powtarzam – „dajesz, dajesz!”….Nie wiem, ile mi zostało metrów, rzucam okiem na zegarek dopiero w pobliżu mostku….200 metrów….Ok, łuk i w gazie pod wiaduktem na asfalt w stronę parkingu…Nagle – wibracja….koniec….Czuję się lekko zaskoczony, że to już …Stopuję Garmina…Marsz…Przeszkadza mi, wracam więc do truchtu…Chcę zobaczyć tempo ostatniego odcinka, stukam w ekranik…ale…nic się nie dzieje….”Jasny gwint!!!! Tylko nie to!! ZAWIESIŁ SIĘ…” – to drugi raz w historii mojej 610tki, ostatnia taka sytuacja zakończyła się resetem i utratą danych…”Nieee, proooszęęę…” …Postanawiam jednak się nie denerwować…Docieram do auta…….
Podczas całej trasy nie spotkałem nikogo – teraz, tu, w poświacie od stadionu, też nie widać żadnej bratniej duszy…..Izotonik, rozciąganie…Rutynowo….Otwieram bagażnik i siadam na progu…Wreszcie jest okazja, by zajrzeć do komórki…….Cisza…… ….Podnoszę wzrok znad pustego wyświetlacza w stronę księżyca…Jest moim partnerem…Niezłomnie mi towarzyszy
….Tak, jak melodia duszy skryta w dźwiękach płynących do ucha…Wciąż trzymam komórkę w dłoniach…Nagle wibruje…Przychodzi wiadomość….Kilka słów…Na ustach maluje się uśmiech, duszę wypełnia to miłe uczucie….Już wiem, że nie jestem tu sam……. Ktoś, gdzieś tam…pomyślał o mnie
…..
Wsiadam do auta. Jadę na Golęcińską pętlę. Koniecznie chcę zamówić herbatę i przytulić się do ciepłych jeszcze wspomnień…Niestety – nasza knajpka zaciemniona…nie ma tam nikogo, pewnie pracuje do 22iej… Szkoda ogromna, a już się nastawiłem….Nawrotka, czas wracać….
Garmin zapisał….
Wrażenia…
Magicznie. Zjawiskowo. Niby spokojnie, a jednak rytmicznie. Ta dycha była samotna….fizycznie…Wiadomo jednak, że miarą samotności nie jest liczba osób wokół…”Bycie samemu” to stan ducha…To nie matematyka, a emocje…
Dziś, na finał, nie byłem sam…przynajmniej tak poczułem…