Czwartek 02.10.2014r.

 

Do pary z Księżycem…

Zakleszczony pomiędzy skrajnymi myślami…Miotam się…Wejście w dzień jest gwałtowne..różne okoliczności sprawiają, że gdybym mógł, ubrałbym buty i pobiegał już o świcie…Przed siebie i najdalej jak się da….Ilu z Was tak ma?..I jak często?….Wielu pewnie…Sam jestem jednak sobie winien…dokładnie – emocjom, które najczęściej stają w kolizji z życiem…jak stłuczka w drodze do pracy….Niby trochę szkła, parę wgniotów, a nastrój na cały dzień idzie w łeb…Tak było o poranku dziś u mnie…

Praca nie jest panaceum…Praca to zbiór czynności, które trzeba wykonać, ona nie zabierze naszej głowy w inny wymiar…Tam gdzie my, tam i ona….Ja dziś na szczęście mam trochę spraw do załatwienia, trochę intelektualnego stretchingu 😉 , co przynajmniej skutecznie odwraca uwagę….Dzień jednak nieuchronnie i zawzięcie galopuje ku wieczorowi….

Czwartki to zawsze pora naszego RRTeam’owego, biegowego chill out’u, tym razem jednak jestem jedynym potencjalnym uczestnikiem spotkania 🙁 ….Magda daleko, Jola chora, nikt inny nie deklaruje biegowych chęci…Wczoraj odpuściłem sobie, z uwagi na stopę, inaugurację kosza na Moraskiej sali, dziś powinienem pauzować z bieganiem, bo jest niewiele lepiej……Ale…..nosi mnie….Dzisiejszego wieczoru nie chcę spędzać w domu, sam na sam z ekranem kompa i Niagarą myśli…Za żadne skarby!!…Dziś muszę utonąć w muzyce, lesie i mroku…To szczególny wieczór…Dziś muszę choćby powolnie, ale dać się wyrwać nogom z życia w krainę fantazji…Koniecznie i pilnie!!!…

Dzień błyskawicznie gaśnie…Ustawiam w nowej, nieokrzesanej jeszcze mp3-ce playlistę – bardzo nastrojową, żeby nie rzec…”tendencyjną” 😉 …ale takiej mi własnie trzeba. Założenie jest bowiem takie, że najbliższe półtorej godziny to ma być…SŁUCHANIE MUZYKI…Tyle, że nie na stojaka, a… w truchcie 😀

Wieczorne ulice Poznania oddychają już swobodniej – udaje mi się dość szybko i zgrabnie przenieść się autem na parking przy stadionie Olimpii….Oczywiście playlista i okoliczności różne już zdążyły mnie „rozpuścić” na tyle, że zamiast ‚wystrzelić” z auta na ścieżkę, ja…dosłuchuję utworu do końca „za kierownicą” na postoju…Taka sytuacja….Wokół pusto. Zaskakują mnie dwie dziewczyny, które w małym odstępie czasowym przebiegają jak cień koło auta – obie bez żadnego światełka…Brak rozsądku?….Powiedziałbym raczej: kuszenie losu…No ale to ich decyzja….Ja wysiadam, zakładam opaskę i czołówkę, uruchamiam muzę i Garmina…Gotów. Rzut oka na komórkę, czy są jakieś wieści smsowe….Cisza….Głębszy wdech….Telefon wędruje do opaski biodrowej z kieszonką na plecach….Mogę ruszać….

Ma być lekko i przyjemnie – jest 🙂 …Spokojnie truchtam, a do ucha wskakują miłe nuty…Nie, nie relaksują tak dosłownie, nie odprężają…one raczej…rozpuszczają duszę…integrują się z nastrojem…spajają dominującą tęsknotę, wspomnienia i marzenia w jedną całość…Pod nogami przesuwająca się ścieżka, przed oczami – przemykające życie….Czasem wizje na wyrost, czasem lęki nieuzasadnione, czasem troski pozbawione sensu, ale taka jest już nasza głowa – lubi pisać scenariusze najczęściej fikcyjne…Tunel pod wiaduktem, potem w prawo, bardzo w prawo..na mniej „ludną” ścieżkę przy torach, choć i tak na głównym trakcie próżno szukać żywej duszy…Wieczór otulił las mrokiem…Tym razem jednak powietrze jest przejrzyste, a czołówka wyraźnie czyta kierunek….”Wolno, pomału, chłopie…nigdzie się nie spieszysz” – powtarzam sobie…Stopa boli, to już standard…Potykam się raz za razem – to wymusza koncentrację…Ścieżka próbuje mnie w ciemności odciągnąć od nasypu w odnogę, prowadzącą do gastronomii, ale „nawracam się” – chcę pod górkę….Korzenie pod stopami, ból…”Cholera”…potem gorsze słowa  cisną się na usta…Ten odcinek delikatnie pnie się aż do kładki nad torami….Myśl: „a może by tak kółko po Golęcinie?? Takie wspomnieniowe??” – w niedzielę spędziłem tak kilka przemiłych wieczornych chwil, na spontanie, z doskoku…wciąż się nimi cieszę….”. Tak, tak zrobię…a zakończę…jak kilka dni temu – przy stoliku, może nawet tym samym, w knajpce, która góruje nad terenem….Ale to na koniec”….Jestem szurnięty…Po raz kolejny to sobie uświadamiam i po raz kolejny kwituję to uśmiechem pod nosem 🙂 …Kładka, nierówny asfalt…W dół…Po prawej nie ma już śladu ogrodzeń i namiotu, który tu stał…tylko czarna pustka…Nie widzę jej, zamiast tego są obrazy zapisane w pamięci….Teraz pod górę….Pętla…Przy niej knajpka…zerkam – oświetlona i przytulna, jak ostatnio…”Moje” miejsce chyba puste, super…Do zobaczenia za trzy kwadranse 😉 – usiądę tam przy herbacie…

Dobiegam do Wojska Polskiego i zakręcam w lewo – chwilę biegnę wzdłuż drogi, za torami znów zatapiam się w ciemności….Myśli mam teraz daleko….Otula mnie mrok, trzymam się instynktownie własnego kręgu światła…Delikatny asfaltowy zbieg, więc przyspieszam grawitacyjnie…Przy gastronomii – jak na teatralnej scenie – lampy sodowe rozpraszają mrok i myśli…Na chwilę powraca świadomość biegu – tempa, oddechu, bezpiecznego stawiania kroków…Znikam na leśnym podbiegu…Tu jest kamieniście, więc chwilami i boleśnie…Połykam ten odcinek, odnotowując jedynie ze zdziwieniem, że – jak dotąd – nie spotkałem nikogo, żadnego biegacza….Wbiegam na „cypel”…mam tu takie..”swoje” miejsce – jedno z kilku, a w nim…”swój” rytuał…na wspomnienie przemiłych i ważnych dla mnie chwil….Rytuał „w locie”….Nie ma mnie tu teraz, cały jestem we wspomnieniach…Muzyka niesie….Tempo mam przyzwoite, ale tylko je czuję, celowo nie chcę zerkać na Garmina – wyjdzie, jak wyjdzie, mam biec tak, by dychę przebiec treningowo…Tak, zapadła decyzja – będzie 10km 🙂 . Gdzie? Golęcin „dorzucił” mi kilometr, sama Rusałka po obwodzie to „piątka”, reszty poszukam w stronę Strzeszynka…wokół „Wielkiej Łąki” 🙂 . Plan odejmuje nieco spontaniczności temu wieczorowi, wyznacza ramy, ale tylko ogólne – ja staram się dziś w ogóle zapomnieć, że biegnę… 🙂 …I to mi się udaje. Ścieżka po prostu przesuwa się w świetlistym kręgu i pod moimi nogami…Jestem rozluźniony, nie słyszę oddechu, tło wypełnia kraina dźwięków, które uwielbiam………..

Kilka błysków pomiędzy drzewami..Lutycka i mknące nią auta..Dobiegam do pasów i niestety muszę przystanąć, puszczam osobówkę, ale ciężarowemu już nie daruję – kilka susów i jestem na szlaku w stronę Strzeszynka…. Natychmiast wchłaniają mnie myśli…”Tyle razy tędy biegamy razem”…Porywają skutecznie, bo „budzę się”….przez chwilę tracąc orientację….Głupie uczucie 🙂 …”Czy na pewno skręciłem w stronę Wielkiej Łąki?”…Piasek pod butami po kilkudziesięciu metrach informuje, że tak…Ufff, nie chciałbym się cofać…Delikatnie wspinam się, przytulając bardziej do lasu – tu grunt jest twardszy….Zerkam przez lewe ramię…Nad pustą przestrzenią wisi „srebrzysty rogalik”, jak ten z piosenki Stinga „Moon Over Bourbone Street” 😀 ….Gdy zakręcam w lewo, po obwodzie dużego, mrocznego prostokąta, mogę teraz przyjrzeć się lepiej „mojemu towarzyszowi”…Jego światło, skromniejsze niż w czasie pełni, dodaje klimatu temu miejscu…Piękny wieczór!!!…Zbiegam…Jakieś światło pod drzewem przede mną…przypomina palący się znicz…Okazuje się, że to…rowerowy odblask 😉 …Zakręt, od tego miejsca zaczynam wracać…Znów Lutycka, tym razem osobówka już z daleka daje znać, że mnie przepuszcza, więc nie muszę przystawać…”Teraz już jak w domu” – przypominają mi się słowa Pędziwiatra, wypowiadane tu, ilekroć wracaliśmy z truchtu do Strzeszynka 😉 …Fakt, im bliżej Rusałki, tym czuję się bardziej…swojsko 😉 …Wreszcie rzut oka na Garmina – 7km…muszę pobiec „dużym kółkiem” dalej, ale i tak przy mostku czeka mnie dogrywka…Czuję, że trzymam rześkie tempo, nie chcę zwalniać…Gdy sprawdzałem kilometraż, mignęło mi chyba przed oczami 5:15…Jest nieźle, tak trzymać…Za ponad tydzień pobiegnę końcową dychę w maratońskim supporcie dla Magdy, tam wystarczy 5:25-5:30, jestem zadowolony…Wbiegam na podbieg, gdzie „szalałem” przedwczoraj…połykam go niepostrzeżenie, potem w dół i zostaje południowa nitka trasy…..Znów wspomnienia i myśli porywają mnie jak wir w wannie….Kolejne „moje” miejsce…znów rytuał, znów to ciepło, ścisk w sercu….

Zastanawiam się, dokąd skierować nogi, by uzbierać 10km…Póki co mam ósmy kilometr na liczniku….Skręcam w stronę tunelu do ul. Botanicznej – to zawsze kilkaset metrów dodatkowo….Mało..Przy mostku brakuje ciut ponad kilometr – ok, pobiegnę leśną pętlę: do słupka „Nike’owego” na 500tnym metrze i z powrotem przy torach….Staram się nie tracić werwy, nie zwalniać..Gdy zataczam krąg, decyduję, że ostatnie pół kilometra będzie akcentem na zakończenie…Przyspieszam…Oddech się pogłębia i „przebija” przez muzykę….”Spinaj pośladki, chłopie, nie ma lipy” – powtarzam – „dajesz, dajesz!”….Nie wiem, ile mi zostało metrów, rzucam okiem na zegarek dopiero w pobliżu mostku….200 metrów….Ok, łuk i w gazie pod wiaduktem na asfalt w stronę parkingu…Nagle – wibracja….koniec….Czuję się lekko zaskoczony, że to już 😉 …Stopuję Garmina…Marsz…Przeszkadza mi, wracam więc do truchtu…Chcę zobaczyć tempo ostatniego odcinka, stukam w ekranik…ale…nic się nie dzieje….”Jasny gwint!!!! Tylko nie to!! ZAWIESIŁ SIĘ…” – to drugi raz w historii mojej 610tki, ostatnia taka sytuacja zakończyła się resetem i utratą danych…”Nieee, proooszęęę…” …Postanawiam jednak się nie denerwować…Docieram do auta…….

Podczas całej trasy nie spotkałem nikogo – teraz, tu, w poświacie od stadionu, też nie widać żadnej bratniej duszy…..Izotonik, rozciąganie…Rutynowo….Otwieram bagażnik i siadam na progu…Wreszcie jest okazja, by zajrzeć do komórki…….Cisza…… 🙁 ….Podnoszę wzrok znad pustego wyświetlacza w stronę księżyca…Jest moim partnerem…Niezłomnie mi towarzyszy 🙂 ….Tak, jak melodia duszy skryta w dźwiękach płynących do ucha…Wciąż trzymam komórkę w dłoniach…Nagle wibruje…Przychodzi wiadomość….Kilka słów…Na ustach maluje się uśmiech, duszę wypełnia to miłe uczucie….Już wiem, że nie jestem tu sam……. Ktoś, gdzieś tam…pomyślał o mnie 🙂 …..

Wsiadam do auta. Jadę na Golęcińską pętlę. Koniecznie chcę zamówić herbatę i przytulić się do ciepłych jeszcze wspomnień…Niestety – nasza knajpka zaciemniona…nie ma tam nikogo, pewnie pracuje do 22iej… 🙁 Szkoda ogromna, a już się nastawiłem….Nawrotka, czas wracać….

Garmin zapisał….

Wrażenia…

Magicznie. Zjawiskowo. Niby spokojnie, a jednak rytmicznie. Ta dycha była samotna….fizycznie…Wiadomo jednak, że miarą samotności nie jest liczba osób wokół…”Bycie samemu” to stan ducha…To nie matematyka, a emocje…

Dziś, na finał, nie byłem sam…przynajmniej tak poczułem… 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *