Czwartek 15.01.2015r. – c.d.

Światełko kontra głęboka czerń…

Dzień minął. Jakoś…Szczególne było to, że, synchronicznie do porannego nastroju, w niemal całkowitej ciszy… 🙁 Moja komórka, „magistrala życia”…faktycznie umarła…zamilkła jak zakonnicy w murach o surowej regule…Ciszę przerwało jedynie kilka połączeń – od brata, z którym pracuję i mojej mamy, która wróciła ze szpitala i wymaga pomocy w podstawowych czynnościach….Co ciekawe – nie odezwał się żaden klient, ani też żadna z firm przypominająca o płatnościach….NIKT!!….Echo totalne!… 🙁 Fejs też zamilkł na  dobre….”Przestałem istnieć?”….

Może brzmi to wesoło, ale daleki jestem od śmiechu….Siedzę w pustym biurze, wpatrzony w monitor, na którym przed chwilą jeszcze przesuwałem rzędy cyfr kolejnego kosztorysu, ale jestem tu tylko ciałem….Jest mi okropnie smutno….Poraża mnie przepaść jaka jest między moją duszą, wewnątrz której kotłują się potężne emocje, która w niemym krzyku i na oścież otwarta tak bardzo wyczekuje choć odrobiny ciepła i znaku pamięci ze strony, z której wieje jednie chłodny wiatr…a pustką, jaka jest wokół….Przechodziłem w życiu przeróżne próby, potykałem się i wstawałem idąc dalej, przeżywałem rozczarowania i ogromne zawody drugim człowiekiem, po których powinienem osiąść w pustelni i nigdy do ludzi nie wychodzić…..tym razem jednak skala moich emocji poszybowała wysoko, wspiąłem się po niej do nieba….Sporo siebie dałem, odważnie, bez stawiania warunków i klauzuli zwrotu, teraz czuję, że spadam a bolesny kontakt z ziemią jest nieuchronny…Żyję nadzieją cudu, że może ktoś szerzej otworzy oczy i zobaczy mnie takim, jakim jestem…dostrzeże, co noszę w sobie i jak niewiele trzeba…by przywrócić mi szczęście i uśmiech na ustach…

Omijałem fejsa od rana. Nie znajdę tam tego, czego pragnę i potrzebuję, więc nie zaglądałem. Wielkimi krokami zbliża się jednak wieczorne bieganie, a mamy zwyczaj wrzucania informacji na fanpage’a, mocuję się więc ze sobą… W końcu przegrywam. Klikam i sprawdzam. Nic nie ma….Piszę smsa do Joli, teraz los ją umieścił w naszym zespole jak wiodący instrument w biegowym trio….Oddzwania. Rozmawiamy. Lubię ją bardzo. Jestem wobec niej otwarty, ona odpłąca się tym samym. Empatią. Wspieramy się.  W tej chwili jest moim mostem do normalności, łączy teraźniejszość z przeszłością, za którą tęsknię. Potwierdza tradycyjne spotkanie o 20tej. Wisimy trochę na łączach. Wiedziałem, że zauważy moje całodzienne wyciszenie i dystans do wirtualnej rzeczywistości dziś. Ona wie, dlaczego i rozumie. Tematów jest sporo. W końcu rozłączamy się, bo mamy jeszcze inne obowiązki nim założymy biegowe buty…..

Na zebraniu w szkole jestem zupełnie nieobecny….Co chwilę zerkam w sufit i modlę się, by już móc sobie pójść…Jak uczeń na ostatniej lekcji… 😉 . Dusza wciąż boli bardziej od tyłka, katowanego twardym stołkiem….Wreszcie koniec!!…YES!…Wychodzę „z bloków” jak Usain Bolt….Chciałbym dziś jak najszybciej schować się w wieczornym lesie, przepaść…planuję nawet, że będę nad Rusałką wcześniej, pobiegam samotnie zanim spotkam się z resztą…tym bardziej, że zamiast wybuchu radości, który zawsze sprawiał, że frunąłem do rogatki, dziś…będzie mi ciężko….Nie udaje mi się jednak na czas ogarnąć i wyjeżdżam z domu o zwykłej porze….

Os. Lotnictwa….Ile to już lat??…Trzecia zima, gdy tu zostawiam auto….Tu się wszystko rodziło….Maciek, Anita i jej wesoły czworonóg, Czesio….Stąd później już ruszaliśmy we dwóch, z Pędziwiatrem….Tu kończyłem biegi z Magdą, a tak niedawno, we dwoje, „dokręcaliśmy” wokół bloków dystans, nie mogąc wyhamować 😉 … 13km..14km…15km…Ot, po prostu, żal było się rozstawać…..Tak było….Teraz cicho tu i obco…….Nie chcę tu długo bawić – sięgam po czołówkę, rękawiczki, zamykam auto i ruszam, rozgrzewając się w marszu…….Z każdym krokiem mimowolnie wszystko we mnie się zaciska…Intensyfikuję rozgrzewkę, walcząc ze sobą…..”Tyle pięknych chwil…tyle uśmiechu…tyle radości…gdzie to uleciało?…” . Ulica Burzańska zbiega wprost do rogatki, tam na dole zawsze serce rosło…Za każdym razem….Zbiegam, kręcąc ramionami i przeplatając kroki dla rozgrzewki….Przy rogatce kilka aut. Jest i Agi. Staję obok…Aga wita mnie i w pierwszym zdaniu pyta o brak uśmiechu….Z auta wysiada Jola i Arek, który tydzień temu do nas dołączył. Dobra dusza. Wesoła. Pełen zapału. Przebiegł dwa lata temu maraton. Trenował ledwie dwa miesiące. Niemal umarł, ale to zrobił. Teraz wraca do biegania. Z daleka dobiega do nas Magda B. – tradycyjnie z Grunwaldu w swoim tempie, teraz będzie się relaksować z nami… 😉 Niespodziewanie „przechwytujemy” Beatę, naszą sympatyczną znajomą, która kręciła kółka po asfaltach wokół okolicznych domów – daje się namówić na wejście do lasu….Nasza Magda nie dociera…..

Dziewczyny czekają, aż zegarki złapią sygnał…Ruszamy…Magda B. z Arkiem przodem, za nimi Jola z Beatą, na końcu ja z Agnieszką….Aga wraca po dłuższej pauzie, więc poruszamy się najspokojniej ze wszystkich….Mroki „okołorusałkowe” pochłaniają nas, a my bronimy się kilkoma światełkami na czołach….Nad głową lekkie chmurki, a między nimi gwiaździste niebo. Nie jest zimo, 5 stp., w sam raz na przyjemny trucht. Nie da się szaleć, bo podłoże nierówne, a latarki „nie czytają” dobrze zagłebień – łatwo skręcić kostkę….

Od samego początki pierwsza „para” urywa się do przodu…Nie możemy się nadziwić – tydzień temu Arek mocno się zmęczył, w sobotę pisał, że umierał na solowym wybieganiu, a dziś w towarzystwie najsilniejszej „zawodniczki” znika w dali….Może ma „dzień konia”? 😉 ….Jola z Beatą też stopniowo się oddalają, a to dlatego, że Aga potrzebuje spokojnego tempa i nie zamierza ich gonić…Mnie jest to obojętne, biegnę z potokiem myśli, chwilami całkiem sam, choć w duecie, jakbym się wyłączał….Wspieram Agę swoim światłem, bo jej latarka szybko umiera….Chwilami rozmawiamy. Pytam Agę o to i owo, by wyrwać serducho z uścisku…Słucham. Lubiłem zawsze Agi opowieści, były pełne ekspresji, dziś jest spokojniej, ale i tak żywo…Na pytanie „co u mnie?” nie wiem, co odpowiedzieć….Brakuje mi sił….Opowiadam o mamie i jej perypetiach szpitalnych….Tak mija nam pierwsze duże kółko. Na jego finiszu dobiegamy do gromady światełek – jak się okazuje reszta zespołu czeka tu na decyzję Agi, czy biegnie dalej, czy kończy – to jej drugi bieg, szanuje kolana…”Jeszcze małe kółko” – pada decyzja. OK, ruszamy i zaraz znów się rozciągamy tak, jak poprzednio…..Patrzę raz po raz w mrok…w milczeniu mijam miejsca tak dobrze znane…naznaczone emocjami…..W ciemności, ukradkiem przemyka łza…nie czuję jej, to się dzieje, jak często ostatnio, podświadomie…mam wrażenie, że nie jest fizyczna, że płynie wewnątrz, z policzka wprost wgłąb duszy……Krok za krokiem ścigam jasny krąg światła mojej czołówki i historię….

Znów z Agą na tyłach jesteśmy sami…Koło gastronomii zbiegamy na trasę przy jeziorze, mijamy po raz drugi dwóch innych biegaczy z latarkami – to niezbyt częsty widok, ostatnio spotykaliśmy tylko wieczornych spacerowiczów….Pytam Agę o jej podróż do Afryki z ubiegłej jesieni…Wraca do wrażeń, opowiada o widokach, które ją uwiodły i o kulturze, która nie zachwyciła…Przez chwilę myślami jestem na Czarnym Lądzie….Wspinamy się podbiegiem do rogatki, Aga przechodzi do marszu i puszcza mnie do przodu. Na moim zegarku ~8,8km, postanawiam więc minąć czekającą na nas grupę i robię 2 x 100-metrową przebieżkę-wahadło po asfalcie, tak na 80% mocy…

Kombinujemy z telefonami, robimy kilka tradycyjnych ujęć: nasze buty w kręgu i z odwrotnej perspektywy – nasze twarze 😉 …Dziewczyny szybko marzną, więc żegnamy się, a Aga podrzuca mnie w sąsiedztwo „Lotników”…Gdy odjeżdża razem z Jolą, natychmiast zapada wokół ta sama cisza, z jaką tu przyjechałem…jakbym wyskoczył z pociągu gdzieś w szarym polu i teraz maszerował samotnie, a wokół żywej duszy…..Przyspieszam, chcę jak najszybciej stąd odjechać, nim zakleszczę się w myślach….Nie zdążyłem – jak tylko wrzuciłem wsteczny, a potem jedynkę w głowie włączył się program „trasy sentymentalnej”…U mnie często jest tak, że z pozoru prosta droga do domu, wcale tak prostym szlakiem nie wiedzie…W końcu – mam cztery kółka, wszędzie blisko i nic mnie nie pogania….Poddaję się temu, choć dziś w głębi duszy to boli i brakuje uśmiechu…Przetaczam się pomału otulonymi sodowym światłem uliczkami…chcąc w irracjonalny sposób wzrokiem, a przez to sercem jakoś dotknąć, poczuć….Ileż bym dał, by to miało jakieś znaczenie…Mocne ukłucie w głębi duszy potrząsa mną i sprawia, że gwałtownie wduszam gaz i niemal w poślizgu skręcam w lewo, potem wypadam na główną dwupasmówkę, mając błyskawicznie 120km na liczniku….Emocje – potężne i nieokiełznane, gdzieś na styku szaleństwa i obojętności dla biegu wydarzeń…walczące z poczuciem bezsilności…I wiara – ostoja wszystkiego…wiara w dobro i wrażliwość drugiego człowieka…i jego emocje. Że jednak są…

O dzisiejszym bieganiu już nie pamiętam…Gnam przed siebie, by pożegnać ten dzień kolejnym zapatrzeniem w grę cieni za oknem….

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *