Niedziela 28.07.2013r.

 

Tropiki..końskie muchy..kałuże potu…

Taki weekend musiał nadejść. Niestety – z biegowego punktu widzenia. Coś mi się postrzeganie zmieniło od zeszłego roku, bo mając przed sobą urlopowanie jedynie weekendowe, zawsze starałem się zmykać tam, gdzie fajniej i gdzie dalej od codzienności.  W te wakacje, biegając od długiego czasu cyklicznie w soboty i niedziele na zajęciach, a w środy z przyjaciółmi…żal mi jest porzucać te spotkania dla jakiegoś plażowania, czy nawet sympatycznego nic-nie-robienia nie-wiadomo-gdzie… 😀 😀

Ale ugiąłem się pod presją rodziny i ten weekend postanowiłem spędzić „towarzysko inaczej”…. Oczywiście pełen rynsztunek wziąłem, nie straszne mi były nawet zapowiedzi afrykańskich upałów w naszych szerokościach geograficznych 😀 . Po prostu – może w sobotę wieczorem się uda pobiec…i może w niedzielę rano….Może się zachmurzy…może słupek rtęci opadnie nieco, a może szczęśliwie rozpada 😀 😀

Wczoraj ani się nie rozpadało, ani upał nie zelżał. Wielka gorąca lampa na niebie nie miała litości…Trzy godziny około południa spędziłem w aucie, potem obiad, najazd gości, grill (na szczęście chudy), dobre wino i…światło na niebie zgasło, a wraz z nim i ja 😉 😉 . Upał nie zelżał nawet po zachodzie słońca….Wciąż było duszno. Szczęśliwie jakoś udało się zasnąć…..Budzika na niedzielę nie zmieniałem, miał zawyć przed ósmą i odtrąbić zbiórkę w biegowych ciuchach na dworze 😀

W nocy przyszła burza…słyszałem ją przez sen – nad głową miałem uchylone okno. Wstaję na dźwięk komórki. Na dworze już słonecznie, nie ma śladów deszczu. Szybka kawa i rekonesans….Ojojoj, będzie ciężko….Wstać wcześniej nie miałbym siły po wczorajszych podróżach i biesiadach oraz tygodniu z wczesną pobudką, teraz przyjdzie mi brać to, co jest, czyli wspinającą się po białej skali temperaturę na zewnętrznym termometrze….

Nalewam 3/4 buteli wody w plecak, zakładam znów Ekideny – są przewiewniejsze, dadzą większy komfort, przed wyjściem smaruję się maścią odstraszającą wszelki insekt i wychodzę…..

W słońcu jest już mocno ciepło, ale nadzieję w serca wlewają czubki drzew wyraźnie zdradzające podmuch wiatru…Może jakoś pozwoli przeżyć…Trasę obieram znaną mi – najpierw wśród pół, potem spory kawałek brzegiem lasu, następnie pętelka w lesie i powrót po śladach 🙂 … Długość? 8-9km, zależnie od tego, co wymyślę tam dalej….

Postanawiam pobiec najpierw badawczo, by wysondować, jak w tych tropikach będę się czuł. Wiem, że będzie to starcie z moim największym wrogiem – upałem. Nie wiem, dlaczego tak źle znoszę wysoka temperaturę, może z uwagi na masę, a może to taka a nie inna termoregulacja, która w zwykły dzień nie pozwala mi się kąpać rano w zbyt ciepłej wodzie, bo potem wszystko wypacam…W każdym razie świadomie ruszam, wiedząc, że łatwo nie będzie…

Pierwszy odcinek i miłe zaskoczenie – z pól wieje! Truchtam delikatnie do do drogi, która poprowadzi mnie brzegiem lasu…tu zakręt i dalej myśl: jakim tempem?..6:30 było, teraz 6:00, czyli zwyczajowo…No dobrze, to na razie początek, a jak słonko przygrzeje, może mi sił nieco odebrać…Dobra. Trzymam tak..Od czasu do czasu widzę 5:40-50…Przelotnie pojawia się kłujący ból w prawej kostce, ale nie przerywam, „rozbieguję” go…Do regularnego lasu jest 2,4km, w tym kawałek w otwartym terenie….Grzeję się….Las daje cień, ale powietrze w nim zgromadzone nie przynosi wytchnienia…Niestety, nadzieja, że nocna burza coś zmieniła, jest płonna…Ona raczej pogorszyła warunki, bo jest duszno i parno……Około trzeciego kilometra robię pierwszą mini-pauzę na picie. W biegi ciężko mi się ssie rurkę, bo mam kłopot z zatokami i oddycham przez usta – ciężko jednocześnie  z tym pić, próba kończy się zaksztuszeniem…Przystaję więc.

Kolejna mało sympatyczna niespodzianka – stado much. Intensywne pocenie ściąga na mnie tą plagę egipską – muchy nie siadają na nasmarowanych nogach i rękach, atakują głowę, szyję i twarz. Nie straszna jest im tez koszulka techniczna, choć kąsać przez to trudniej….Ruszam, ale to niewiele zmienia, stado przemieszcza się za mną – jedna z much w ruchu szturmuje mój nos…..Koszmarrrr!….Do tego ciało zaczyna się przegrzewać, znów czuję potrzebę pauzy i picia. Jest piąty kilometr. Przechodzę do marszu, stopując zegarek, ciężko dyszę…Chodzę w kółko, bo gdy tylko zahamuję, staję się pożywką dla tego latającego pomiotu…Jestem jak zwierz w klatce, który próbuje ogarnąć trudną dla siebie sytuację…W końcu ruszam, nie odpocząwszy, ale przebiegam 800 metrów i znów stop – po raz pierwszy mam wątpliwość, gdzie jestem….Nie zdarza mi się to raczej, bo mam dobrą orientację w przestrzeni, tym razem upał zrobił swoje…Próbuję wspomagać się komórką i endo – tragedia, w środku lasu mam znikomy zasięg GSMa, więc mimo szybkiego zafiksowania satelit, telefon nie potrafi ściągnąć podkładu z mapą….Po drugiej próbie, chowam go, spoglądam na zegarek, na słońce..jest wpół do dziesiątej…Mój punkt docelowy nie jest na południu, a bardziej na północy, więc ruszam w przeciwnym kierunku.

Wybór o tyle trafiony, że wybiegam na asfalt – znajoma droga, ruszam nią….Słońce na szczęście schowało się za chmurą…Teraz jest miejsce i czas by przyjrzeć się pogodzie – niebo pomału się zasnuwa chmurami, jakby miała zmienić się pogoda…Dla mnie to idealnie, bo rozgrzana trasa w pełnym „naświetleniu” byłaby zabójcza…Ciężko mi to idzie, mimo gładkiej i prostej drogi…Do tego znów dopadają mnie wątpliwość – w oddali widzę białą ścianę budynku z brązowym dachem…”Co jest do licha?? – myślę – Przy tej drodze nie ma żadnego domu..!” Nagle droga, którą uznałem za nitkę, kreślącą szlak do końca tej męki, wydaje mi się…nieznana!…Przystaje tylko na chwilkę, ale idąc za głosem rozsądku biegnę dalej w tym kierunku…Kolejne pokonane metry zmieniają perspektywę – ściana budynku okazuje się bardzo dalekim dachem hali, którą znam, a brązowy dach – znakiem drogowym….Nigdy nie sądziłem, że zmęczenie i temperatura może płatać takie figle….

Mijam jakieś martwe zwierzę…Z pewnej odległości wygląda jak zgubiona przez dziecko pluszowa przytulanka, z bliska  – rozpoznaje wiewiórkę….Nie wiem, czy padła po spotkaniu z przejeżdżającym autem, czy…z wycieńczenia…Ta ostatni myśl brzmi złowrogo 😉 …..Muszę jeszcze na chwilę przystanąć…Niby cel jest już tak blisko, ale tętno wysokie…zmęczenie jeszcze większe…..Wciąż udaje mi się uniknąć słonecznego żaru…Jeszcze trzysta metrów…dwieście….zbiegam w polną drogę za halą z jasnym dachem, mijam punkt startu…Kilkadziesiąt metrów i zegarek oznajmia koniec dziewiątego kilometra….

Koniec….koniec….Nie ma rozciągania – chwytając w płuca wygrzane powietrze, ciężko maszeruję do domu….Woda w plecaku skończyła się już na początku asfaltu, teraz marzę o niej…..Pierwsze co, nalewam pełna szklankę….potem kolejną…..Jestem wykończony – próżno szukać zachwytu, jest tylko nieopisana ulga, że ten trening jest za mną….Czyje się jak himalaista, który po ciężkiej i wymagającej operacji górskiej, zdobyciu ośmiotysięcznika, resztką sił osiąga bazę…

Siadam na stołku, zwieszam głowę……Po chwili wokół drewnianych nóg rosną spore kałuże wody….Moje ciało zwraca wodę z podziękowaniem…..

Nie mam siły się odezwać, chcę tak siedzieć w bezruchu…….

Garmin zapisał….

Wrażenia…

Trudne do opisania. Byłem przygotowany na trudy, ale okazało się, że musiałem z siebie dać więcej, niż się spodziewałem. Wysoka temperatura odbiera mi siły i przyjemność z biegu, zostaje tylko mocowanie się ze słabościami….Nie pękam, tak, jak nie pękałem w mrozie…Jednak między twardzielem a kozakiem różnica leży chyba w rozsądku….On pozwala właściwie ocenić sytuację i zareagować. Nawet rezygnując z biegania.

Lekcja, jaką dziś miałem, w swych wnioskach zapisała: biegać o świcie lub późnym wieczorem. Świt technicznie odpada, spałbym kilka godzin…Zostają wieczory, po zmierzchu…z własnym światłem….

A myślałem, że tylko zimą….

*****

Wybaczcie, nie zrobiłem nawet jednego zdjęcia…mam nadzieję, że jestem choć w części usprawiedliwiony…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *