Poniedziałek 23.03.2015r.

…Puls życia…

Wiosna…Uwielbiam ten czas. Uwielbiałem?…Nie wiem, co mam napisać. Zawsze oznaczał przełamanie trudnego czasu, mroźnego, śnieżnego i nadejście ożywienia, radości w sercu, ptaków, zapachów i tego cudownego podniecenia na myśl nie tylko o wyjściu do lasu, bieganiu, ale chyba na myśl o wszystkim…Hormony? Na pewno…One też się budzą z letargu…Emocje?…O tak!….Radość życia wyrażana wszystkim….

Dziś daleki jestem od tego…Może jutro….Albo pojutrze…Może za tydzień…tak wiele jest w rękach świata, który mnie otacza…jak nigdy…ludzi, którzy są wokół i wypełniają moją przestrzeń po brzegi…Czekam. Na coś…Cokolwiek…Co będzie jak jaskółka znacząca nadejście nowego, lepszego czasu….Póki co sięgam po rezerwowe zasilanie, by dzień za dniem mijał z sensem i godnie. Trenuję. Mocuję się z bólem, ale wciąż jeszcze wygrywam. Bo głowę zaprzątają inne sprawy, ważniejsze, poważniejsze, bardziej piekące niż poduszka pod stopą, czy biodra…Jestem, chcę trenować. Po co? Nie wiem 🙁 …to najtrudniejsze z pytań i kluczowe. Mam wciąż w duszy cudowną motywację, nigdy takiej nie miałem, wielką siłę sprawczą, która mnie, przeciętnie predystynowanego do biegania, unosi i pozwala coraz śmielej pokonywać „dziesiątki” i „połówki”, magiczny zastrzyk czystego tlenu, jak zakazany doping, który przenosi w „nadprzestrzeń”…Życie go jednak ostatnio niespodziewanie i mocno przykręciło……Czuję się jak tuż po przekroczeniu mety biegu na 5km, biegu „w trupa”, gdy łapie się powietrze całą powierzchnią płuc, a i tak ma się uczucie, jakby za chwilę miała przyjść utrata przytomności….Tam trwa to minutę…nie więcej…Tu i teraz – trwa to dzień za dniem…

Ubrać buty, wsiąść w auto, zanurzyć się w lesie, albo zapętlić na pomarańczowym okręgu naszego stadionu…To jak bicie serca, wyznacza granicę bytu i niebytu…Przestanę – umrę, będę to robił – przeżyję kolejny dzień…Dalej walczę….

„Czemu on do cholery nie jedzie??!!”…”Chłopie, ZIELONE JEST!!! DOBRANOC!!!”…”No pięknie!! Korek!!…Teraz doczekam tu emerytury…”….Krzyczę w aucie, obficie przyozdabiając zdania epitetami i tłukąc dłońmi w kierownicę…Dziś pierwszy dzień zajęć trenerskich nie na hali AZSu, a już „pod chmurą”, na stadionie Olimpii…Na śmierć zapomniałem o zmianie :(…co gorsza – również o tym, że o godzinę wcześniej, czyli o 17tej….. 🙁 Próbuję jakoś zniwelować spóźnienie, no ale OCZYWIŚCIE życie staje w poprzek, a dokładnie – kilkaset aut, które, jak ja, próbują przebić się przez światła, ustawione tu co kilkadziesiąt metrów i dowlec się do upragnionej Niestachowskiej…Przy pustych ulicach (to abstrakcja) mogę pokonać trasę do stadionu w kilkanaście minut….teraz jest już ponad pół godziny…..Wreszcie udaje mi się wyrwać…jeszcze tylko wąskie uliczki Sołacza, tunel, wyboista droga i parkuję przed Olimpią…Zarzucam plecak z ciuchami na przebranie i ruszam tartanem w stronę trenera….

Z daleka widzę już tych, którzy ze mną uczestniczą zajęciach…Pilnie wykonują zalecenia, machają na powitanie, ale nie rozpraszają się. Podbiegam do Romana i kilku osób, witam się. Wymieniam parę zdań. „Biegałeś już? Nie?..No to potruchtaj 15 minut…Możesz tu, a możesz nad Rusałką” – dostaję wytyczne. Wybieram jezioro…Obiegam płytę stadionu i kieruję się na znane ścieżki…Mostek…Las…Słońce przepięknie odbija się od lekko pomarszczonej wody…Ścisk w sercu…”Boże? Dlaczego jestem tu sam?? 🙁 🙁 „…Tak bardzo mi brakuje uśmiechu obok…:(…Kluczę po lesie, trzymam się wskazań zegarka, hamuję, by nie biec szybciej…Wracam na stadion…”Zrób sprawność w ruchu”…Rozpoczynam wahadło na „pięćdziesiątce” – wymachy ramion w różnej konfiguracji, przeplatanka, skipy „na dwa”, rozgrzewam stawy….No dobrze, czas na część zasadniczą….”Widzisz ten płotek? Jakieś 50 metrów..Ooo tam, gdzie dobiegają dziewczyny?…Ok. Zrobisz w moją stronę skip A, ale rzetelnie, potem tu rozpoczniesz przyspieszenie i pobiegniesz taki rytm, szybko, ale spokojnie…150 metrów…do tamtych lamp…Dalej wracasz truchtem. Powtarzasz to 6 razy. Dasz radę?” …Co za pytanie, myślę, pewnie że dam….Ruszam. Trener koryguje sylwetkę, dorzuca uwagi…Mijam go i przyspieszam. Staram się ruszać biodrami, wyciągać nogi do przodu, opuszczać nieco dłonie niżej, walczyć ze złym nawykiem…Wysokie, jak katedra, lampy stadionowe…Zwalniam…Trucht. Nie będzie to „buła z masłem”, tak teraz myślę…Uspokajam oddech na łuku…zbliżam się do płotka…Powtórka…Zmęczenie rośnie, ale  udaje mi się uspokoić płuca i „wypocząć” w truchcie…Każde powtórzenie staram się zrobić solidnie, koncentruję się, ale też i rozluźniam…Jakoś idzie…Przy piątym jednak… czekam już na ostatnie 😉 …Uff, koniec. Zadanie na finał – dwa kółka truchtu, schłodzenia, z Jackiem i Julią…Rozmawiamy o zawodach…800 metrów mija szybko…

Dziś koniec…Słońce uciekło już za drzewa i horyzont, pomału zapada zmierzch…Sporo ludzi jeszcze trenuje…Idę z trenerem do bramy. Rozmawiamy. Roman to skromny, cichy i miły facet…Ma ogrom trenerskiego doświadczenia, wychował mistrzów, wszyscy go tu znają, on zna wszystkich…Pozdrawia serdecznie przebiegającego obok faceta. „Olimpijczyk. Medalista paraolimpiady” mówi 🙂 . Na treningach co chwila, jakby od niechcenia, przemyca podobne info. Dla mnie to niezwykle ciekawe, dotykam świata, którego częścią niegdyś, w marzeniach, chciałem być – świata wyczynu sportowego…Dzięki niemu ostatnio, w niedzielę, gdy wróciłem z samotnej 15tki i zajrzałem na stadion, rozpoznałem i zagadnąłem naszą czołową pół – i maratonkę, Karolinę Jarzyńską 🙂 . Jest w wysokiej ciąży. Pochwaliła się, że już tylko do kwietnia 😉 . Wymieniłem kilka zdań, pozdrowiłem. Fajnie. Znana twarz, świetny sportowiec, kobieta ze stali…Maraton poniżej 2h30′, „połówka” na 1h10’11″…Kosmos!…Dla większości facetów nawet… 😉 .

Przebrałem się i usiadłem w aucie. Muzyka…Resztki dnia…Półmrok. Zaglądam do komórki. Cisza. Siedzę dłuższą chwilę w zamyśleniu. Z mroku wypełzają smutki i tęsknoty…Cuci mnie chłód…Noc zakrada się do wnętrza auta nieuchronnie…Trzeba wracać. Głodny jestem. Chyba się dziś położę wcześniej. Jak nigdy. Pożegnam poniedziałek. Trzeba zbierać siły przed kolejnym dniem. Życie to nieustające zmaganie…

Garmin…

Wrażenia…

Trening jest jak puls wyczuwalny na szyi. W życiu coś musi wyznaczać rytm, nadawać mu tempo, określać sens…Meandruję – wciąż z czymś się mocuję, z bólem fizycznym, on mnie nie eliminuje, ale pochłania część przyjemności…O wiele bardziej zmagam się w sobie….Tak niewiele trzeba, by to życie – nawet takie, jak teraz – zapachniało wiosną i rozsadzało radością…Tak niewiele!!!!!…a tak wiele 🙁 . Ciutek….ale on niestety nie zależy ode mnie…By było tak, jak rok temu, gdy o tej porze miałem w biegu i poza nim uczucie cudownego lotu, wielkie szczęście i radość z każdej chwili….Uniesienie, które mnie zmieniło, wypełniło treścią każdy dzień od świtu do zachodu…które trwa, ale skryło się w głębi duszy przed światem…które chwilami miota mną sztormowo na przekór okolicznościom i prowadzi pod prąd….które przykucnęło we mnie i czeka…wiernie czeka….

…może na kilka ciepłych słów…na uśmiech…gest…radość bycia….

…czeka, aż powróci szczęśliwy czas…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *