Środa 19.06.2013r.

 

Na przekór……

Letni upał…Nie słońce, wiatr i śpiew ptactwa, tylko…tropikalne powietrze, sprawiające wrażenie, że można je pokroić w kostkę, takie jest gęste….Od rana towarzyszy nam gorąca zwrotnikowa masa, podobna do tej znad afrykańskiej sawanny….Abstrakcyjna wydaje się myśl, że dwa i pół miesiąca temu zbieraliśmy się nad skutą lodem, zaśnieżoną Rusałką, a na BBLowym stadionie do biegania był tylko jeden oczyszczony tor do dyspozycji….

Przez cały dzień dumam nad ideą dzisiejszego biegu…Toczę wewnętrzną walkę pomiędzy obowiązkowością, regularnością, a przyjemnością z ruchu… Piszę w tej kwestii do Anity i Przema…Okazuje się, że nasza Psia mama ma dziś zmieniony grafik zajęć i nie będzie mogła się ruszyć ok. 21ej, bo o tej sugerowałem start…Przemo w ogóle odpuścił z przyczyn zdrowotnych…Zostałem tylko ja i Magda. Każde wyjście na zewnątrz, na skwar, przynosi kolejne wątpliwości, ale piszę do niej z lekką nadzieją, że jeśli i ona by odpadła, wówczas sam bym się nie katował……..Ale Magda jest sumienna 😀 – i tak powinno być 😀 . Dostaję info, że 20:30 będzie dobrą porą by się spotkać w stałym miejscu….No cóż, nie ma zmiłuj się – nie sztuką jest biegać w optymalnych warunkach, sztuką jest łamać komfort i kształtować hart ducha….Nie będzie dziś więc obijania, będzie walka  ;)….

Późnym popołudniem upał sprawia, że robię się dodatkowo senny, ale za mało jest czasu, by się zdrzemnąć..Gdybym się położył, pewnie już na bieganie bym nie wstał 😀 . Zamiast więc szukać pozycji poziomej, przygotowuję klamoty, gadżety itp. ale jak to bywa zazwyczaj i tak wyjeżdżam „na styk”…

Parking na Lotników. Godz. 20:28. Opuszczam schłodzone wnętrze auta i wchodzę do piekarnika. Powietrze ani drgnie…przykleja się do ciała. Jeszcze nie ruszyłem się z miejsca, a już czuję się jak po biegu… 🙁 . Dziś tu nie czekam na Anitę, spaceruję tunelem i uliczką w dół…W jej połowie widzę już Magdę i jej gościa z Krakowa, Olę….Ola nie biegnie z nami, będzie za to nam towarzyszyć na rowerze…Schodzimy do torów – tu niespodzianka – Anita z Maćkiem, z którym biegaliśmy tydzień temu. Cóż, praca sprawiła, że się mijamy….Po Anicie widać trudy biegania – jednak fakt, że zrobiła 9km daje nadzieję, że jakoś się da w tych warunkach….Wymieniamy kilka słów, Magda mobilizuje do działania…Uruchamiam zegarek i czekam, aż złapie satelity….”Kurcze, co tak długo?” – 610tka pokazuje mi rogi…już prawie połączona, by znów szukać i tak w kółko…trwa to kilka denerwujących minut…Wreeeeeszcie wibracja! – dobrze, można ruszać…..

Ola przodem, my za nią….tempo od początku za wysokie – jakby dopasowane do roweru, który nas prowadzi…5:30…5:40….Nie koryguję, na razie adaptuję się do wysiłku w ogóle…Ruch własny powoduje, że powietrze opływa wokół ciała……..Przynajmniej powinno opływać….Tymczasem dziś mam uczucie, jakbym wskoczył do mikrofalówki i truchtał na tym ruchomym talerzyku… 🙁 . Wdycham gorące powietrze jak podgrzany żel do płuc….Męka…..obiegamy „cypel” z podbiegiem….Zwalniamy, ale tylko do wypłaszczenia…Rozmową próbuję „uciec” od tego, co dzieje się z ciałem….Magda to sympatyczny biegowy kompan i biegacz o idealnych warunkach – smukła, zgrabna, lekka, dziś nawet mam wrażenie, że naładowana dodatkowo energią (!)…Biegnie swobodnie, na przekór temu, co wokół, jakby mimowolnie, bez wysiłku….A mnie wszystko rozprasza – koło gastronomii myślę o chłodnym piwie w budkach po lewej…nad brzegiem jeziora – o kąpieli…..Taaaak, byłoby bossssko – na koniec wskoczyć do wody……Dociągamy do mostku…Boże, dopiero 3,7km, a ja mam uczucie jakbym finiszował na „dychę”….Stopuję ekipę, muszę choć na chwile dać wytchnienie sercu – dziś   po 1/3iej standardowego dystansu moja „pompka” pracuje już w tempie ~170bpm….To niesamowite – powietrze cały czas przypomina gorącą zawiesinę, próbuję chodząc, wywołać ruch wokół siebie, ale w efekcie bardziej przypominam psa, szukającego bezskutecznie chłodnych kafelek, by się położyć i sobie ulżyć….Magda uwiecznia tą mało komfortową chwilę…..

20130619_205914

Nie mogę nas zatrzymywać zbyt długo, po chwili znów jesteśmy w ruchu…Z Magdą biegnie się naprawdę fajnie, bardzo miło pogadujemy, cały czas urzeka mnie jej lekkość…Cieszę się, że jest ze mną, pozostawiony sam ze sobą pewnie już dawno bym odpuścił w tych okolicznościach – w głowie cały czas toczy się dyskusja, oj tak – Głos ma swój dzień 😉 …..Wyznaczam sobie kolejny mini-cel: zamknąć kółko, a potem zobaczę co dalej….Magda szokuje – w lesie mówi, że jest jej nawet chłodno i ma gęsia skórę…..Może ze mną jest coś nie tak????? – zastanawiam się niemal na głos……Gdy dobiegamy do końcowej krzyżówki referuję swój plan: „Magda, jeśli chcesz, obiegnij w towarzystwie Oli cypel – ja zwolnię i odbiję wcześniej w prawo, skrótem przy jeziorze. Bez kłopotu dojdziesz mnie może jeszcze przed mostkiem” – mówię, przekonując sam siebie w głębi do sensu kontynuacji tej walki w ogóle 😉 ….. Po raz kolejny – dzięki Magdo, że jesteś tu, bo sąsiedztwo podbiegu do torów kusi do skrócenia treningu….Dziewczyny znikają w przodzie, ja znów krążę w kółko, stabilizuję oddech i myśli…..„To jakiś koszmar”  szepczę sam do siebie…..Nie mogę za długo tak dreptać, jeśli mamy dalej spotkać się w trasie….Ciągnę w tempie 6:20-6:30…Jak samochód z uszkodzoną chłodnicą….Kilka oddechów koło gastronomii, rzut oka za siebie i w drogę…Jakbym był pionierem w podboju gorącego, pustynnego Marsa…..Zero przyjemności…..Koło mostku ulga, chwila dla siebie, od razu siadam na zimnych kamieniach na moment….(pies znalazł swoje kafelki 😀 )..Dziewczyn jeszcze nie widać….Zeskakuję, chodzę w kółko….Nadciągają – nie były wiele za mną….Ruszamy dalej…Magda przyznaje – nie jest już jej chłodno 🙂 🙂 …. Mobilizuję siły na ostatnie kilometry….Ciężko, ciężko stawiam krok za krokiem, choć cały czas próbuję nad tym panować….Nawet muzyka, która w tle się sączy do ucha, nie pomaga, a wręcz drażni…Wyłączam ją….Ostatni łuk w lesie, zakręt na podbieg, potem w górę do rogatki…….

Uuuuuuuuulga……Koniec….Jakbym przeciął metę ultramaratonu…….Brak słów….Bierzemy się za rozciąganie, ale przyznaję otwarcie, że nawet na to nie mam ochoty…..Idziemy pod górę ulicą do tunelu pod Dąbrowskiego….Nareszcie mogę spokojnie, z przyjemnością porozmawiać – bez dzielenia zdania na części, by pomiędzy nimi „łyknąć” do płuc ciepłego żelu z tlenem…….Znoszę i wnoszę rower Oli, przechodząc tunelem….Machamy sobie na pożegnanie – Magda truchta jeszcze dalej do domu….Patrzę z podziwem…ale i z radością, że ja już nie muszę…..

Kiedy ruszam autem w lusterku wstecznym dostrzegam Anitę na wieczornym spacerze z Czesiem – zazdroszczę, że już po kąpieli….Odprowadzam ją, tocząc się autem, w stronę bloku, rozmawiamy dłuższą chwilę…Z tyłu naciska mnie inny pojazd…Kiwam na pożegnanie, potem dwójka…trójka…i do domu…

Nareszcie. Już po wszystkim. Na zewnątrz temperatura bez zmian.

Garmin zapisał…..

Wrażenia…

Właściwie komentarz jest zbyteczny, wszystko opisałem powyżej….Szukając pozytywów, mogę powiedzieć, że to kolejne doświadczenie w biegowym życiu…Poza oczywistym wnioskiem o drastycznym spadku mojej wydolności w warunkach „tropikalnych” 😉 i bezsensie celowania w jakikolwiek bieg letni, który odbywałby się w podobnych okolicznościach, jest jeszcze spostrzeżenie dotyczące indywidualnej reakcji na taką aurę – w końcu biegła ze mną Magda i było jej nawet chwilami chłodno, biegali też ludzie wokół i to niektórzy naprawdę szybko….Co głównie decyduje o moim kiepskiej tolerancji dla wysokiej temperatury? – nie wiem, obstawiam masę ciała….ale może to nie ona…..Póki co muszę zrewidować najbliższe plany treningowe i mocno przemyśleć weekendowe bieganie przed zajęciami – powinno być bardzo wczesne…..I tu jest ból…..

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *