15h w drodze, 4h snu i na trening
Wariactwo…
Prognozy dla Semonzo były bezwzględne – to, czego udało się jakoś uniknąć w tygodniu, miało nadejść nieubłaganie w niedzielę…Dlatego w piątek już zadecydowaliśmy – wracamy dzień wcześniej, w sobotę…To rodziło niespodziewanie szansę na to, bym nie tracił biegowo obu dni, a ocalił niedzielne spotkanie zBiegiemNatury, które od czasu zarządzenia pauzy trenerskiej sami animujemy ….
Nie wszystko jednak wygląda tak słodko…Jeszcze w czwartek wieczorem zawoziłem dwóch chłopaków do Bassano del Grappa po odbiór serwisowanego Touarega…Rozmawialiśmy na temat mojego auta – że fajne, że silnik niezniszczalny, że bezusterkowe i takie tam….Po odstawieniu para-kolegów, dosłownie po kilkudziesięciu metrach, mój bolid jakby nagle postanowił „strzelić focha” – zaczął szarpać i stracił zupełnie moc!…Do tego w kabinie, przy zwiększaniu obrotów, rozlegał się wyraźny, narastający szum – bynajmniej nie z klimatyzacji ….Doczłapałem się w nerwach na camp, a tu – na szczęście – mając pod ręką Zdzicha, latającego mechanika, umówiłem się na rano na test. Nie musieliśmy nigdzie specjalnie krążyć, wystarczyło kilkaset metrów i było jasne, że uszkodził się wąż, którym turbina wspomaga silnik, dając mu „kopa”….Szczęście w nieszczęściu diagnoza zabrzmiała: „możesz tak wracać, ale na autostradach…NIE POSZALEJESZ”
;)…
Powrót do kraju był więc z duszą na ramieniu, a my jeszcze zaliczaliśmy Dolinę Stubai w Austrii….Kolejne postoje były już tylko na tankowanie, albo zmianę kierowcy (było nas dwóch). Po 15h wdrapywania się w bólach skrajnym prawym pasem na niemieckie górki, rozganiając towarzystwo TIRów :D, a potem spadania na nich w dół jak jastrząb z prędkością 130-140km/h, dotarliśmy w środku nocy do domu….Snu zostało mi 4 godziny….Tak – miałem zamiar biegać! . Trudno – postanowiłem, że najwyżej będę na zajęciach…ciut zmęczony
.
Budzik mnie zbudził – to spory sukces, bo zapewne spałem jak zabity . Lekkie śniadanko, symboliczne, bo tym razem bieganie niemal zaraz po nim…znów do auta (de javu?) i jazda nad Rusałkę :)…Ale czego się nie robi, by się poruszać w towarzystwie przyjaciół?
Wybiegam spod wiaduktu niemal w tej samech chwili, w której dociera Kuzyn . Czekają na nas obie Doroty…
Za plecami wyrasta też, jak spod ziemi, Maciek-Pędziwiatr! . Miło go widzieć znów wśród nas
. Zdajemy sobie sprawę z tego, że tłoków nie będzie, bo to kolejny weekend biegów długich – maratonów w Warszawie i Berlinie, kilka osób wyjechało niezależnie w Polskę (Aga, Jola), a kilka leczy kontuzje (Magda). Cóż – będzie kameralnie i elitarnie
. Plan na dziś standardowy – duże kółko z ćwiczeniami. Pogoda – MARZENIE! Nad Polską zagościł wyż, słońce daje więc popis. Co prawda wyraźnie czuć jesienny, poranny chłód w lesie, ale on dopinguje i zagrzewa do ruchu
. Temperatura to zasadnicza różnica in minus w stosunku do Włoch, które opuściłem wczoraj, no ale cóż – jesteśmy…na Dalekiej Północy
.
Nie czuję zmęczenia podróżą. Radość spotkania skutecznie go zagłusza . Okrążamy jezioro w kierunku naszej łączki ćwiczebnej…
Jest fajnie. Kuzyn zagaduje, śmiejemy się, dystans topnieje w oczach. Za „cyplem”, na „biegostradzie”, dołącza do nas Zbyszek – kolega, który i ostatnio już z nami biegał, a którego poznaliśmy jeszcze podczas zabawy ruchowej z Moniką. Przy podbiegu postanawiamy, że pobiegniemy prosto pod górkę i tuż za nim, na wypłaszczeniu, w pełnym, przyjemnym słońcu, będziemy ćwiczyć.
Razem z Kuzynem spontanicznie układamy program…
Jest mega-przyjemnie: nie wieje, a słońce rozpieszcza…przypomina się lato …Maciek ćwiczy z nami, a potem robi fotki.
Przerabiamy wszystkie rodzaje skipów…A:
B:
C – ale nie chwyciliśmy w kadr…Podskoki…
a Kuzyn dorzuca nawet ciekawostki…
Po wszystkim stretching…
a po nim…mała prezentacja pod szyldem New Balance’a :D…
Całość wieńczy trucht do mostku. Tym razem finiszem kuszę Maćka – dodajemy sobie dwieście metrów przebieżki z narastającym tempem
. Czuję się świetnie, energia mnie rozpiera!!! Warto było niedospać
.
To oczywiście nie koniec…Dorota, nasza saksofonistka, niespodziewanie oświadcza, że chciałaby dziś przebiec…20km (!)…W pierwszej chwili mnie zamurowało, ale potem uznaję to za ciekawy pomysł. „To co?? Do koników?” – pyta…Stadnina jest w 3/4ych trasy do Strzeszynka, pogoda świetna, trasa znana – czemu nie? . Będzie nam towarzyszył Maciek, a to gwarantuje, że nie padniemy wyczerpani, bo będzie trzymał nad nami pieczę
.
Początkowo biegniemy razem, ale moje i Pędziwiatra tempo jest wyższe niż Doroty, więc wybiegamy do przodu. Mam ze sobą na przechowanie jej telefon, więc przy obwodnicy przystaję, bo uruchomiła w nim endo i teraz ja jej „robię trening” . Za ruchliwą dziś trasą znów wybiegamy w przód, zatrzymując się dopiero „przy koniach”. Tu chwila pauzy na ławeczce, pogaducha i kolejna propozycja: „to co?? do Strzeszynka??” Ok, nie widzę przeszkód
. Za chwilę melduję się z Maćkiem na pomoście. Jest tu sporo spacerowiczów – nic dziwnego, pogoda wymarzona, by wyjść z domu… Tuż za nami przybiega Dorota…
Postanawiam podtrzymać tradycję Agnieszki, która zawsze po przybiegnięciu tu, chodziła po wodzie – ściągam buty i zanurzam się po kostki, a potem po kolana….
Nie powiem – temperatura…nie jest porywająca , to już nie lato, czy nawet początek września, gdy tu się kąpaliśmy, ale nie ma też tragedii – łydki fajnie (i szybko
) się schładzają….
Dorota przysiada na pomoście…
podczas gdy mną wyraźnie interesuje się…stado łabędzi…
…Muszę je odganiać, bo podpływają i posykują, jakby irytowały się, że nie mam dla nich chleba;)
Wreszcie sam gramolę się na wygrzane deski – jest tak przyjemnie w promieniach słońca, że naprawdę nie chce nam się stąd ruszać!…
Niestety musimy…W drodze powrotnej czekamy na Dorotę „przy konikach”, ta mija nas i pogania, byśmy biegli dalej . Spokojnie więc truchtamy naprzód w tempie ~6:00. Jest czas na pogadanie i rozkoszowanie się wymarzoną aurą…Nie obiegamy już Rusaki, a dla odmiany skręcamy przy gastronomii w stronę jeziora i drogę do mostku pokonujemy jego brzegiem. Tu czekamy mała chwilkę na Dorotę, ale nie pokazuje się, więc robimy dokrętkę na ćwiczebnej pętli przy torach, a potem jeszcze mniejszą w stronę ul. Botanicznej. W okolicy wiaduktu Garmin oświadcza, że zamknąłem swoją pierwszą 20tkę
.
Cieszę się ogromnie – Maciek mi gratuluje . To małe, ale znaczące wydarzenie – pomału wszystkie moje cele się wypełniają, trzeba będzie je skorygować
. Przy mostku czas na zasłużone, pamiątkowe foto…
Obecność Maćka zawsze jest bardzo mobilizująca i jakoś tak się dziwnie składa, że przynosi w efekcie bicie rekordów i podnoszenie poprzeczki. Bieganie z kimś lepszym od siebie uczy i daje kopniaka, choć tym razem nawet nie żyłowaliśmy tempa.
Doroty już się nie doczekaliśmy i kiedy zjawiamy się koło auta, jej samochodu już nie ma. Najpewniej przybiegła, gdy „dobijaliśmy” do dwudziestki, a teraz jest już w drodze do domu. Na nas też pora. Wracam w małej, prywatnej glorii chwały
Garmin zbierał dowody…
Wrażenia…
Jestem zaskoczony własną dyspozycją . Nie chodzi tu nawet o pokonany dystans, ale o to, że spędziłem we Włoszech siedem dni, wypełnionych lataniem i biesiadą do późna, potem pokonałem 1300km w 15h autem bez mocy, zarywając noc, przesypiając 4 godziny….Kiedy pojawiłem się nad Rusałką i ruszyłem z przyjaciółmi, byłem jak nowo narodzony
, bez oznak znużenia, czy braku sił… Potem przyszło mi wydłużyć dystans do 20km….
Drzemią w nas siły, których nie znamy i moce, których nie doceniamy. Warto o tym wiedzieć…