Czwartek 22.11.2013r.

 

Mroczny Marcelin…

Wczoraj jesień dała do wiwatu…Dawno już nie doświadczyłem dnia, w którym od samego patrzenia na to, co za oknem, robiło się mdło…Nawet „skrobnąłem” do Magdy smsa o „niezwykłej i urokliwej aurze biegowej” jaka nam nastała 🙂 , bo nie mogłem się powstrzymać przed uwielbieniem widoku takiego „cudu natury”…Masakra…Anglia z jej mgłą i kapuśniaczkiem się chowa… 😉 Jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobiłem, to sprawdzenie, co szykuje pogoda na dziś. Na szczęście poza 100-procentowym zachmurzeniem miało przynajmniej nie padać – to wystarczy, bo i tak biegamy po zmroku, a wtedy nic poza oddechem w świetle latarki i tym, co pod nogami, nie widać 🙂 ….

„Boski” dzień nastał. Po wyjściu z domu trzeba się nieco pochylić, bo szare, ciężkie chmury zalegają tak nisko, że jest ryzyko błądzenia.z głową w chmurach 😀 😀 . Na szczęście my dziś biegamy, więc ja – tradycyjnie „na przekór” i z premedytacją – emocjonalnie rezyduję w troposferze 😉 😉 … Temat wieczornej sportowej „schadzki” oplata wszystko, co robię  w pracy, o ile w ogóle pracowaniem można nazwać czas spędzany dziś przeze mnie w biurze 🙂 … Pierwszy i podstawowy krok wykonałem już wczoraj przed pójściem spać, czyli przychylając się do Maćkowych sugestii, zaproponowałem małą odmianę – opuszczenie jeziornych stron na rzecz Lasku Marcelińskiego. Przez omyłkę jednak info na fanpage’u zamieściłem jako „cywil”, a nie jako admin, przez co trafiło w mało widoczne miejsce. Z rana poprawiam się – teraz nasz biegowy „mikrokosmos” już wie, jakie są zamiary, otwiera się od razu dyskusja na ten temat 🙂 .

Poza oczywistym uatrakcyjnieniem „biegowego czwartku”, Marcelin ma tą zaletę, że jest z mojej perspektywy bliżej i że będzie do nas mógł dołączyć Przemo, wzmacniając skład 🙂 . Mam też miłe wspomnienia z zeszłego roku, gdy rozgarnialiśmy tu butami śnieg razem z Anitą….

Lasek Marceliński to nie jest wielki areał. Nawet, gdy w skupieniu wykreślam tu trasę, wspomagając się serwisem Endomondo i liczę kilometry, po dużym obwodzie wychodzi ich niewiele powyżej ośmiu…Trzeba troszkę „popętlić” wewnątrz, by zaliczyć „dyszkę”. Będziemy zatem kombinować. Z informacji, jakie dotarły do wczesnego popołudnia wynika, że będą mi w tym towarzyszyć: nasza Magda, Maciek, Adrian i Przemo. „Strong Team” – będzie wesoło 🙂 . O możliwość „podpięcia” pytają się nawet  nowe osoby, ale traktuję to jako ewentualny miły bonus 😀 .

O 18:45 mam już kurs na Inea Stadion, czyli mówiąc po ludzku – boisko Lecha 😀 . Miejsce na zbiórkę ustaliliśmy – wzorem zeszłego roku – na jego tyłach, przy wyjeździe przeznaczonym zapewne dla drużyn przeciwnych i gwiazd muzyki, gdy tu koncertują 🙂 …Jest tam wybrukowana pętla, przy której można zostawić auto, zrobić kilka kroków na drugą stronę i zatopić się w mroku lasu…

Gdy już stoję przy krzyżówce Bułgarska/Grunwaldzka i modlę się do świateł o zielone…dzwoni Magda, która dotarła na miejsce i chce się upewnić, czy właściwie trafiła – dla niej to debiut biegowy w Lasku i nie zna jeszcze dobrze terenu. Potwierdzając, ruszam w jej stronę, jeszcze 2-3 minuty i też się tam pojawię. Przede mną rozpoznaję auto Adriana, zameldujemy się więc tam jednocześnie. Gdy parkujemy, Magda nie wychodzi od razu z samochodu – łapie ostatnie okruchy ciepła…Na zewnątrz jest dziś chłodno, może 2, może 3 stp. powyżej zera, ale wilgoć sprawia, że pierwszy kontakt jest mało przyjemny. Witamy się i czekamy na Macieja, który miał dobiec…

20131121_190118

Mija kilka „chłodnych” minut, podczas których ruszamy się w miejscu z rękoma splecionymi na piersiach, by nie dać ciału tak szybko stygnąć, ale Pędziwiatra nie widać…Zaczynam podejrzewać, że pobiegł on na spotkanie Przema, z którym mieliśmy się zobaczyć za 10 minut w umówionym miejscu na trasie….Niepokojące jednak, że nic nie napisał….Cóż, stać i tak zbyt długo nie możemy…W chwili, gdy przymierzamy się do zanurzenia w las, dostrzegamy, że ktoś biegnie do nas asfaltem – nie jest to jednak Maciek, a…Magda B. 😀 . Miła i niezapowiedziana niespodzianka 🙂 🙂 . No i kolejne wzmocnienie składu 😀 . Jest wesoło, przestajemy drżeć z zimna – możemy ruszać 🙂 .

Topografię mam opanowaną, więc prowadzę. W stosunku do zeszłego roku, czyli ostatniej wizyty tu, nie ma śniegu, więc biegnie się komfortowo, trzeba tylko uważać na wystające korzenie. Z Przemkiem jesteśmy umówieni na styku ulic Dziewińskiej i Kiemliczów, prowadzi tam przez las bardzo dłuuuuga prosta, możemy więc swobodnie rozmawiać, nie rozpraszając się biegiem 😉 😀 . Gdy tam docieramy, tak, jak się spodziewałem, w niecałe 10 minut, nikogo nie ma….Jesteśmy 3 minuty po czasie, ale nie sądzę, by na nas nie zaczekał….Kiemliczów to brukowa uliczka długości kilkuset metrów, po prawej jest las, którym mamy biec dalej, po lewej, ciasno, domki jednorodzinne…Z racji terenowego charakteru naszego truchtu i kiepskiego mojego obuwia na twarde podłoże, chciałem właśnie potoczyć się równoległą, a oddaloną o sto metrów ścieżką, ale teraz, gdy w oddali ulicy widzę światełko czołówki, postanawiam, że pobiegniemy błyskom naprzeciw 🙂 … Z przed nami z tła wyłaniają się dwie postaci – to Przemo…i Maciek, który – jak przypuszczałem – z nadmiaru czasu i sił pobiegł do niego, by razem dotrzeć na spotkanie. Kiedy dobiegamy, tak dla hecy, mijamy się i pozdrawiamy, jakbyśmy byli obcy sobie 🙂 . Po kilku krokach wracamy, by się przywitać 😉 …

Skoro już zabrnęliśmy w kostkę na Kiemliczów, sugeruję, by „pociągnąć” dalej do miejsca, gdzie nasi koledzy wbiegali i kontynuować szlak, który Pędziwiatr zna z poprzedniego roku. Zgoda jest, choć obaj – biegający tu teraz razem od niedawna we wtorki – chcą nas zabrać na dyszkę „chodnikową” wokół Marcelina….Nie miałbym nic przeciwko, gdyby nie dwa fakty: po pierwsze – mam kiepskie obuwie, które jest i niewygodne, i którego mi trochę szkoda na zdzieranie asfaltowe, po drugie – te nasze czwartkowe tripy, jak i większość wspólnych truchtów, są biegami terenowymi, leśnymi…Na tym polega ich atrakcja i urok, by zagubić się w naturze wieczorową porą…Wiem, że i Maćkowi, i Przemowi dobrze biega się w terenie zurbanizowanym, podczas gdy ja mam zaszczepioną na początku przygody z tą aktywnością awersję do aut, świateł, spalin i hałasu miasta…Przekonuję, by tym razem kontynuować przygodę w terenie, a na miejskie szuranie wybrać się ewentualnie następnym razem, jeśli będą chętni. Koncept trafia do ogółu, więc kontynuujemy bieg znajomymi ścieżkami..Prowadzę..Zataczamy krąg i zmierzamy z powrotem w kierunku przecięcia z asfaltem…Rozmawiamy…Czasem zapominam i odruchowo odwracam się do kogoś, a za mną podąża snop światła, który oślepia…Muszę to kontrolować…

Wracamy na „przystadionową” stronę Lasku, ale oddalamy się od boisk piłkarskich – będziemy starali się zyskać maksymalnie na dystansie, kierując się po obwodzie. Zbliżywszy się już do świateł domów, skręcamy i biegniemy równolegle do nich, na styku aglomeracji i terenu zielonego. Chwilami nawet mamy twardo pod nogami 😉 …Znów skręcamy w prawo, by się od osiedli oddalić – teraz będziemy mocno „zygzakować”, rysując tracka „schodkowo”, bo tak krzyżują się tu ścieżki…Na jednym z węższych odcinków zahaczam niespodziewanie o coś wystającego, potykam się i daję susa do przodu, lądując na dłoniach…Upssss…Na szczęście nie ma tu błota, więc z pozycji „do pompek” podnoszę się natychmiast i „bez strat” biegnę dalej…. 😀

Teraz wspiera mnie na czele Magda B. , która ma teren objeżdżony rowerem i „obiegany”. Osiągamy betonową granicę ogródków działkowych i wzdłuż niej truchtamy skrajem lasu do szerokiego duktu, gdzie w zesżłoroczne roztopy zalegała potężna kałuża pełna błota…. 😉 . Magda B. prowadzi, więc mam chwile, by zwolnić i dołączyć do naszej Magdusi (tak oficjalnie i czule 😀 umawiam się zwracać dla odróżnienia obu dziewczyn do naszej maratonki). Droga w tym miejscu jest jak kilkupasmowa, gruntowa „ekspresówka”, wygodnie więc poruszamy się falangą…Przy stawku chłopaków kusi znów, by nas zabrać na bruk, ale za namową dziewczyn ustępują – cieszę się z tego faktu 🙂 . Wzdłuż linii brzegowej wybiegamy do podstawy charakterystycznego, wysokiego, zielonego (za dnia 😉 ) kopca – chyba najwyższego punktu Marcelina. Magda B. rzuca hasło: „Kto pierwszy na szczycie” – dla podpuchy się spinam, a potem odpuszczam, dając się wyszaleć autorce pomysłu i Maćkowi, który takiej okazji do sprintu nie zwykł marnować 😀 😀 ….

Na wierzchołku krótka pauza. Nad lasem od strony, gdzie zaparkowaliśmy auta, widać blask sztucznego oświetlenia nad bocznymi boiskami treningowymi – nasi „kopacze – milionerzy” mają tam własnie trening 😉 Pomyślałem przez moment, że gdyby nam płacono tyle, co im za entuzjazm i pasję, moglibyśmy ich swobodnie kupić z całym inwentarzem 😉 … Zbieg jest prosty, ale trzeba go robić uważnie…Gdy zbliżamy się na wysokość parkingu, nie mamy za sobą nawet 6ciu kilometrów (!)…Tak, tak – Marcelin jest dla nas za mały 😀 😀 ….Magda B. radzi, by uzupełnić dystans na ścieżkach wewnątrz lasu, których jest sporo…Zabiera nas znanym z roweru czarnym szlakiem – od strzałki do strzałki….Szlak jest trochę pokręcony, a oznakowanie niezbyt „gęste”, ale dajemy radę….

Za plecami słyszę słowa Adriana, który dotąd ochoczo rozmawiał z Przemkiem: „Wy się wcale nie męczycie?” 😀 😀 ….Uznaję, że to sygnał, by zrobić przerwę, a Magda B. wykorzystuje ją na zrobienie zdjęcia….

2013-11-21-20-04-58

Jest środek lasu, przez chwilę słychać tylko oddechy i odległy szum miasta….Moment wyciszenia…

Tym razem, docierając do podstawy kopca, nie bierzemy go szturmem, ale obiegamy…Wybija 10ty kilometr – plan wykonany 🙂 . Magda B. skręca w lewo i wyprowadza nas z lasu niedaleko parkingu. Tu się żegnamy z nią, a sami drepczemy w okolicę czekających aut. Przemo głośno zastanawia się, jak ma wrócić do siebie, którędy pobiec, by wrócić do domu – jako jedyny nie ma czołówki, a trzymanie się świateł miejskich oznaczałoby obiegnięcie wokół całego kompleksu stadionowego…Szybka decyzja – postanawiamy odprowadzić go tą samą drogą, którą biegliśmy na spotkanie z nim 🙂 . Powielamy trasę, ale to nie ma znaczenia – to jest sympatyczny bonus i dodatkowe 2 kilometry dla nas 🙂 …

Rozstajemy się jeszcze w lesie, Przemo będzie się przebijał w stronę pobliskich domów, my zaś na chwilkę przystajemy…Łapiemy chwilę…Gaszę czołówkę…Milkniemy, słuchając ciszy….Można to mierzyć sekundami, ale ten mały rytuał wypełnia mnie radością, że jestem tu i teraz z nimi, że każde z nas ma w sercu radość i że ta chwila jest wspólna…..

Truchtem wracamy po własnych śladach…Wreszcie udaje mi się więcej porozmawiać z naszą Magdusią 🙂 – mam dziś wrażenie, choć w mroku nie mam kontaktu wzrokowego, a porażać czołówką nie chcę, jakby dziś, nasza pełna werwy i pasji, „iskrząca” zazwyczaj koleżanka, była odrobinę nieobecna, pochłonięta myślami, skoncentrowana bardziej na biegu…jakby było jej mniej i w związku z tym wokół nas była jakaś niecodzienna luka …Dlatego teraz zrównuję się z nią i na rozmowie mija nam ostatni odcinek aż do naszego miejsca parkingowego…

Żal mi, że już się rozstajemy, gdy czerwień świateł jej auta znika w dali… Za krótko..za mało…za szybko… Szkoda, że to już….Mam nadzieję, że gdy w sobotę będzie się wsłuchiwać w stukot kół, siedząc w przytulnym przedziale pociągu do stolicy, wspomni nas ciepło…i te chwile „Marcelińskie”, które już są historią….. Ale i my faceci nie możemy się rozejść – mimo chłodu, który przenika aż aż do kości, rozwijamy w najlepsze w rozmowie wątek….alkoholowy 😀 . Chyba nasze organizmy potrzebują mikroelementów i wsparcia chmielu 😉 ;), do tego stopnia, że gdy wspólnie z Maćkiem zrównujemy się autami z Adrianem pod światłami, ten opuszcza szybę i deklaruje: „JADĘ DO SKLEPU!” 😀 😀

I ja się nie uchowałem pokusie….Pomyślałem, że nic tak nie dostarczy rozkoszy przechłodzonemu ciału, jak ogrzane do wysokiej temperatury, wzbogacone o goździki, przyprawy korzenne i sok….piwo 🙂 ….

Mówisz – masz….. 😀 😀

20131121_224713

Garmin zapisał…

Wrażenia….

Ekstremalnie przyjemne 😀 . Miałem obawy z racji ostatniego wahnięcia dyspozycji, a także z uwagi na kaszel, że dziś będzie znów „walecznie”. Gdy jednak spotykam się z moim Team’em, sam ich widok pozwala zapomnieć o wszelkich problemach…

To był spokojny bieg – teren zdradliwy, czego mogłem osobiście doświadczyć. Nigdzie nam się nie spieszyło, po prostu – jak to my – fajnie się bawiliśmy, a gdy z czegoś czerpie się radość, pośpiech jest najmniej pożądany 😀 ….

Czasem chciałbym więcej napisać o moich emocjach, ale też brak mi odpowiednich środków wyrazu 🙂 , albo pojawia się refleksja, czy to na miejscu…. Ktoś może napisać – czymże się tu podniecać?…to tylko zbiórka, wspólny bieg i „sayonara”… Dla mnie to jednak coś więcej…Zawsze…

Świat moich emocji jest rozchwiany, może powinienem się wyciszać, skupiając się jedynie na parametrach treningowych, mierzyć krok, oddech, wpatrywać się bezustannie w zegarek…Niestety – nie umiem…Może to wielka wada tego, co mam w sobie, może swoiste duchowe kalectwo, które nieraz w życiu zaprowadziło mnie w strefy dalekie od komfortu, ale i pozwoliło szybować wysoko na nieboskłonie… Może powinienem położyć się na neurochirurgii i pozwolić sobie usunąć te płaty mózgu, które sprawiają, że mocniej, głębiej i dłużej przeżywam z pozoru zwykłe rzeczy…bardziej wiążę się z ludźmi…z pasją opisując potem, z pozoru, banalne zdarzenia i sytuacje… 😀 …

Próbowałem. Nie umiem. Złożyłem broń. Zmieniać się nie chcę. Życie nie raz mnie za to karało, kilka razy nawet dotkliwie. Ale mamy je jedno….

…..lepiej zmagać się na jego falach raz w barwach tęczy, raz czerni…niż beznadziejnie dryfować na oceanie szarości…. 😀

Jedna myśl nt. „Czwartek 22.11.2013r.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *