Niedziela 06.04.2014r.

 

Mój debiut…Moje Termopile…

Trzeba to jasno powiedzieć: gdyby ktoś rok, czy nawet pół roku temu powiedział, że stanę na starcie półmaratonu, powiedziałbym, że dopisuje mu poczucie humoru. Owszem, chciałem zaliczyć „dychę”, nawet pomyślałem konkretnie o Maniackiej, bo niemal od początku namawiał mnie do udziału w niej mój kolega-pilot, Marek…Wyżej nie mierzyłem. Dlaczego?? Ano dlatego, że moja masa jest skuteczną zaporą, by wywołać we mnie głód rywalizacji na dłuższym dystansie, realnie otworzyć bramę do przyzwoitych rezultatów, które nawiązywałyby do wyników moich najbliższych przyjaciół. Mój organizm ma niezwykłą „rezystancję” 😀 – mimo regularności w ruchu od ponad dwóch lat, 140-160km miesięcznie, spalony tłuszcz zastępuje cięższą tkanką mięśniową, co w efekcie daje niemal zerowy spadek wagi…Jego opór przed dwucyfrowym wynikiem jest dla mnie największą zagadką i czynnikiem lekko deprymującym. No bo co można pomyśleć sobie, gdy trzeba kupować nowe, mniej obszerne ciuchy, a łazienkowa waga ma wciąż niemal constans na wyświetlaczu??..A bez wyraźnej tendencji w dół mogę zapomnieć o szybszym bieganiu i lepszej wydolności, która właśnie niezbędna jest do dłuższych przebiegów…

Swoją filozofię biegania dopasowałem zatem do okoliczności. Radość czerpię  z kontaktu z przyjaciółmi, wspólnych zajęć, wybiegań, gdzie możemy nacieszyć się ruchem i sobą. Nie szukam jej na asfalcie w masowych imprezach. Tak przynajmniej było. Do Maniackiej Dziesiątki 😀 , a właściwie do decyzji o starcie. Spontanicznej, odrobinę ambicjonalnej, ale wyrosłej na towarzyskim gruncie. Gdy kliknąłem pamiętnego wieczoru zgłoszenie, nie wiedziałem jeszcze, że otwieram puszkę pandory 😀 😀 . Wielu się pytało: „Maniacką lecisz?”, odpowiadałem „Tak”, a oni: „A ‚połówkę’??” – wtedy była chwila ciszy i zaprzeczenie…Aż pewnego wieczoru, gdy siedziałem sam na sam ze sobą, gdzieś w środku zagrały wojenne trąby…Wszedłem na stronę Poznań Półmaratonu i dowiedziałem się, że miejsca dramatycznie ubywają, bo zainteresowanie jest wielkie…Pamiętam, jak wypełniałem rubryki internetowego formularza i jak mój palec zawisł nad klawiszem „enter”….jak przez sekundę rozsądek w dramatyczny sposób próbował odwieść mnie od decyzji…Ale stało się 😀 . Miało być tajemnicą, miałem nic nie mówić w czwartek dziewczynom, ani nikomu…Nie wytrzymałem. Wygadałem się. I cieszę się, bo od początku miałem w przyjaciołach wsparcie. Ba! Dla wszystkich perspektywa wspólnego startu była bardzo radosna 🙂 .

Czas jednak mijał i entuzjazm wypierała chłodna kalkulacja, trzeźwe spojrzenie na moje „osiągi”, mój trening, no i… wagę. Niby było postanowienie, że powinienem zredukować ją choć o 5kg..niby zróżnicowałem ćwiczenia na siłowni, zastępując po części podrzucanie ciężarów, gimnastyką, core-stability i wzmacnianiem tułowia..niby wylewałem nieco więcej potu..Bez diety, z normalnym, rozsądnym odżywianiem cudów brak. W moich trzech dniach biegowych w tygodniu brakowało też wciąż czasu na dwa ważne elementy – siłę biegową, a przede wszystkim – długie, nie przerywane pauzami wybiegania….Mój organizm nie został nauczony, jak to jest, gdy biegnie się 20ty, czy 21y kilometr…Dopiero na tydzień przed zawodami pierwszy raz bez zatrzymywań pokonałem z Magdą 18km. Zachowane pod koniec tego dystansu siły napawały optymizmem, ale do „połówki” brakowało jeszcze 3ech kilometrów…Nie wiedziałem, czy to aby nie one mogą okazać się kluczowe 6go kwietnia…Mimo to byłem dobrej myśli, stało w końcu za mną dwa i pół tysiąca kilometrów, no i wiele godzin w ruchu. Nie byłem dyletantem, który zerwał się z kanapy wprost na start – to budowało we mnie przekonanie, że dam radę na 100%, a czas będzie…jaki będzie… 😀

No ale im bliżej zawodów, tym myśli o tym ostatnim elemencie stawały się bardziej natarczywe. Nic nie musiałem udowadniać. Nie miałem presji. Nic mnie nie gnało na oślep w nieznane. Jednak zakodowałem sobie, że przyzwoitość i właśnie biegowy staż zobowiązują, by debiut zamknąć…poniżej dwóch godzin 😀 . To była tylko luźna myśl, ale się zadomowiła. Miałem dla niej wsparcie – Magdę 😀 . Nieoczekiwanie, bo gdyby nie jej kontuzja, 30-dniowa pauza w bezruchu, ona z pewnością celowałaby w złamanie swojej życiówki na poziomie 1:47:xx . A tak coraz częściej mówiliśmy o tym, że w mojej życiowej próbie pomoże mi nie tylko ukończyć bieg, ale zrobić to w jak najlepszym stylu. To był temat przewodni ostatniej, sobotniej „18tki” – nawiązać do tempa, jakie będę musiał utrzymywać, chcąc znaleźć się z czasem w godnej strefie 1:55:xx do 1:59:59 😀 . I to jej entuzjazm uskrzydlał, pompując wiarę, że…może jakoś się uda…razem…

Dziś dzień chwały. Z takim przeświadczeniem wczoraj szykowałem sobie wszystko co potrzebne, z uczuciem wcześniej rozstawaliśmy się w Arenie na „przedpołówkowej pasta party”, z takim uczuciem w sercu pokonywałem autem trasę zawodów, na rekonesansie, nim położyłem się spać..Miałem jedynie nadzieję na dobrą pogodę, czyli słońce za chmurami…

O poranku jest chłodno. Specjalnie wychodzę do ogrodu..Niebo nie jest czyste, ale niestety wygląda na to, że to licha zasłona i może szybko zniknąć…Kąpiel, na śniadanie bułka z nutellą i pół kawy, bo boję się sensacji…Jestem umówiony o 8ej z Maćkiem i jego tatą, który podrzuci nas autem nad Maltę, by nie było kłopotu z szukaniem miejsca parkingowego i byśmy po biegu mogli też swobodnie napić się piwa, które serwuje organizator 😉 . Do transportu dołącza Przemo 😀 . Przed wyjściem z domu sprawdzam skrupulatnie, czy mam wszystko, co potrzeba. Z małym poślizgiem kwadransa przed moim domem zatrzymuje się auto. Wskakuję do tyłu. Wewnątrz same uśmiechy – mieszanka podniecenia, tremy i radochy ze wspólnego startu. Przemo też debiutuje, więc i on ma głowę pełną myśli 🙂 .

Wysiadamy w rejonie maltańskiego „kopca” i przez las wędrujemy w kierunku strefy mety i depozytów. W cieniu panuje jeszcze chłodek, grzeje nas entuzjazm 🙂

20140406_083053

Malta prezentuje się okazale, zwłaszcza z miejsca, gdzie w tle widać miasto z jego najważniejszymi budowlami 🙂 …

20140406_083728

Nasz wzrok jednak najczęściej zatrzymuje się zdecydowanie bliżej – na bramie, która oznaczać będzie koniec dzisiejszych zmagań…

20140406_083902

Świadomość, że aby przez nią przebiec, trzeba najpierw pokonać ponad 21km jest…póki co graniczy u mnie z lekką abstrakcją 🙂 i staram się o tym nie myśleć. Depozyty usytuowane są w hangarach wioślarskich. Zdzwaniamy się tam i spotykamy z Piechem 😀 . Miło go widzieć – to jedna z tych osób, na widok których „paszcza” sama się układa w uśmiech 😀 .Jest z kolegą, dołącza do nas też Bartek z BBLa 🙂 .

20140406_085046

Gdy chcę dzwonić do Magdy, w tej samej chwili ona sama wyświetla mi się z połączeniem – ściągnęliśmy się myślami :D. Okazuje się, że razem z Szymonem już do nas idą 🙂 . Witamy się i zaraz uzgadniamy, że mój worek na drobiazgi posłuży jako „grupowy depozyt”. Użyczam też Magdzie swojej czapki z daszkiem, bo jej wydaje mi się…”cokolwiek” za ciepła 🙂 , jak na upał, który nas zapewne czeka 😀 …Szybka przymiarka, foto do akceptacji wizerunkowej 🙂 i decyzja, że w niej pobiegnie 🙂 .

20140406_091001

Pojawia się też nasz wysoki kolega, biegający od czasu do czasu z nami, a dobry znajomy Magdy z różnych półmaratonów, Darek. Jego najłatwiej wypatrzyć w tłumie i to nie ze względu na żółtą koszulkę 😉

20140406_091215

Zostawiam napełniony po brzegi worek i możemy ruszać na start. Idę  kawałek marszem, instalując sobie najnowszy nabytek – odtwarzacz mp3. 🙂 . Po fochach jakie miał mój telefon i kiepskiej wygodzie obsługi, gdy trzeba ręcznie „popchnąć” muzykę do przodu lub cofać, zdecydowałem się na maleństwo od Sandisk’a, Sansę Sport, która i gabarytem – mniejszym od pudełka zapałek, i wagą – piórkową, a przede wszystkim łatwym dostępem do przycisków i świetną jakością „muzyczną” od razu mnie do siebie przekonała. Wczoraj przez całe przedpołudnie napełniałem tą „drobinkę” utworami, a potem tworzyłem playlistę, by dziś mieć dobry podkład do biegu…Mocuję klips do paska od numeru, póki co ze słuchawkami i zaczynam ścigać drużynę, która mi uciekła do przodu. Slalomem przedzieram się przez tłumek – widzę ich przed sobą wciąż, ale nie mogę dogonić..”Ładna mi rozgrzewka”..myślę..”miało być powoli, a oni gnają jak po sygnale startowym 😉 „. Dopadam ich dopiero tuż przed Baraniaka i ogrodzeniem stref. Tu chwilę rozmawiamy…wokół kolorowy tłum ludzi…I słońce, które na klarownym już niebie 🙁 zaczyna pokazywać , na co je dziś będzie stać 🙁 . Dla mnie bardzo mało ciekawa perspektywa…Pomału czas się rozdzielić.

Aż do tej pory żyję podświadomie myślą, że będę miał Magdę w pobliżu. Jej dzisiejszy start był w ogóle zagrożony, ból piszczeli wrócił i nawet dziś nie odpuścił. Ona mu zresztą też 😉 – wzięła leki przeciwbólowe. Martwi to, bo może sobie uraz odnowić, ale jest ambitna i jeśli podjęła decyzję, już jej nie cofnie…O ewentualnym supporcie mówiliśmy luźno wcześniej, ale szczegółów nie uzgadnialiśmy…Teraz, gdy wszystkich czas rozgania do przydzielonych „box’ów” i ona ma zamiar odejść. Umawia się, że pobiegnie na tyle, na ile będzie się czuła, a jak będzie źle, zwolni i dołączy do mnie…..Tak oto, dość nieoczekiwanie, zostaję sam…z kilkoma tysiącami ludzi wokół mnie, przy linie rozdzielającej średniaków od takich debiutantów, jak ja …

20140406_094856

Przeciska się obok mnie jeszcze Darek – on też ma wcześniejszą strefą na numerze startowym….Odprowadzam go wzrokiem, znika w tłumie….Nie mam, rzecz jasna ani odrobiny żalu, że wszyscy się rozpierzchli – sam, czy nie sam dam sobie radę, smutno mi tylko, że nie mam i nie będę miał do kogo gęby otworzyć, na pierwszych kilometrach pośmiać się, a na ostatnich wesprzeć… No i martwię się, że moja miła koleżanka, nakręcona tam, na przodach, tempem tłumu, może się skontuzjować…Nic jednak nie poradzę, jest jak jest… Teraz mobilizuję się i koncentruję przed samotnymi dwiema godzinami walki…Jak wojownik…Zamykam oczy…Wyciszam się…Tuż przed sygnałem startowym do przodu przeciskają się pacemakerzy z balonikami na 2:00:00. Postanawiam za chwilę się ich trzymać. Po rolkarzach pada komenda…START!

Mój bieg.

Zabawę czas zacząć. Włączam zegarek i mp3-kę. Tłum napiera i rusza. Mało tu komfortu, zaczynamy powoli, a wyprzedzić nie ma jak. Mam nadzieję, że później będzie lepiej. Póki co robię porządek ze słuchawkami – świetnie się trzymają w uchu, ale podskakujący kabel wywołuje „dudnienie”. Zmieniam nieco trzymanie „żabki” i jest już ok. Muzyka dodaje otuchy i rodzi dobre samopoczucie – wszystkie piosenki są mi znane i każda była mi na dzisiaj potrzebna, nie robiłem selekcji na szybsze-wolniejsze, na pierwszą „dychę”-drugą „dychę”. Muzyka ma jedno arcy-ważne zadanie: ma wtłaczać do krwi emocje, które będą mnie niosły i dawały kopa, jak tlen mięśniom 😀 . Od początku właśnie tak jest. Niestety wbrew nadziei miejsca do biegu nie przybywa, a baloniki na 2h zaczynają się delikatnie oddalać – wyprzedzanie jest nieuniknione..Jeszcze na Dymka przeskakuję na drugą nitkę jezdni, gdzie nie ma ruchu i wzorem innych próbuję podganiać „bokiem”. Muszę jednak się hamować, przede mną mnóstwo trasy i mogę za rozrzutność sił zapłacić. Docieramy do Szwajcarskiej – gdzieś na tym odcinku miała stać Aga, ale nieco zapracowany nie dostrzegłem jej 🙁 …Za zakrętem w Kurlandzką udaje mi się zniwelować dystans do pacemakera może do stu metrów i tak się to utrzymuje. Słońce podgrzewa atmosferę. Od czasu do czasu zerkam na boki, ale najbardziej uważam, by przy mijaniu, czy przebijaniu się tam, gdzie jest luźniej, nie zahaczyć kogoś i nie spowodować upadku..Zygzaki muszę robić zdecydowanie i szybko, bo tłum żyje i się tasuje…Pierwszy niewielki podbieg od czasu tego tuż za startem – wiadukt nad Trasą Katowicką. 3ci kilometr. Teraz przede mną monotonny, ale płaska kontunuacja Kurlandzkiej z dużym łukiem, okalający bloki na Żegrzu. Tu jest nieco szerzej, ludzie rozbiegają się na szerokość drogi i chodników po obu stronach 🙂 . Wreszcie można ustabilizować tempo i bardziej zbliżyć się do baloników. Towarzyszenie im to utrzymywanie na stałe ~5:30-5:35 i tak właśnie pokazuje mi zegarek. Przed łukiem wybija 4ty kilometr, a ja czuję się świetnie. Oddycham spokojnie i nie czuję zmęczenia. Tuż przed krzyżówką z ulicą Żegrze ktoś mnie klepie po ramieniu z lewej – to Kuba, kolega, który biegał z nami kiedyś na zajęciach niedzielnych, potem miał przerwę, by znów wrócić w przygotowaniach do „połówki”. Uśmiecha się i życzy powodzenia. On też ściga „zająca na 2h” 😀 . Po chwili widzę jak ostro atakuje po trawniku z prawej – ja nie szarpię, ale stopniowo, co chwila, przesuwam się do przodu…Docieramy do pierwszego „wodopoju” za 5tym kilometrem. Pod nogami plączą się rozdeptane kubki, trzeba uważać. Chwytam wodę w biegu, kilkukrotnie, ale dopiero przy trzecim pojemniku udaje mi się złapać kilka łyków, bo przypominam sobie radę, by zgniatać nieco kubek, tworząc taki lejek – wtedy łatwiej się pije 🙂 . Zwłaszcza w biegu, jak teraz. Przyjmuję zasadę, że będę korzystał z nawodnienia i izotoników na każdym punkcie, choćby mnie to kosztowało wybicie z rytmu i stratę sekund. Dziś pić mi się chciało już na linii startu, co nie było zbyt optymistyczne. Miałem się wcześniej nawadniać, ale skończyło się tylko na zamiarach, trzeba to więc teraz robić w akcji 🙂 . Wracam do walki. Za większym animuszem wyprzedzam, by w końcu znaleźć się kilka metrów za dziewczyną-zającem. Jest tak, jak założyłem. Nie wyprzedzam, mam naturalny „wskaźnik tempa”, mogę się trochę, jak na autopilocie, zrelaksować i rozejrzeć wokół. Szeroka ulica przede mną jest jak barwna wstążka – potok głów i kolorowych koszulek. Wreszcie zwracam uwagę na kibiców, „schowanych” dotychczas za ścianą dźwięku , jakie płyną do uszu z odtwarzacza i emocji z nimi z związanych. Pierwsza znajoma twarz – Justyna, dziewczyna Marka-Bliźniaka, który tu gdzieś, w pobliżu, również ze mną biegnie. Nie widzi mnie, ale jej widok uczula mnie, że wśród dopingujących być może spotkam jeszcze kogoś znajomego 😉 . Docieramy do zakrętu w Zamenhofa. Gromady ludzi przy trasie są coraz liczniejsze, coraz głośniejsze. Mimo, że to miły widok, ja jednak na tyle koncentruje się na biegu i myśleniu o taktyce, siłach, że ma to dla mnie mniejsze znaczenie, a zespoły muzyczne, które grają przy drodze „dostrzegam” jedynie, gdy obok muzyki, płynącej do ucha, próbuje wedrzeć się „obcy” dźwięk. Jakby odruchowo wówczas przyspieszam, by szybko oddalić się od „źródła zakłóceń” 😀 . Teraz, gdy ciało po raz kolejny informuje mnie o świetnym samopoczuciu, wyprzedzam baloniki – nie dlatego, że nogi chcą nieść mnie szybciej, ale na kolejnej fali szukania sobie przestrzeni. Na tym etapie biegu jest już łatwiej, kilkutysięczny „peleton” rozciągnął się już nieco. Zegarek pokazuje 5:20-5:30 i mimo, że mi to nie przeszkadza, wciąż świadomość dystansu przede mną każe mi zwalniać…Ósmy kilometr a za nim Rondo Starołęka…”Zaraz się zacznie” – myślę…Znajoma mi ulica Hetmańska, w którą skręcamy, to kolejna długa prosta, ale tu droga po raz pierwszy i być może jedyny na całej trasie faluje góra-dół… Od razu praktycznie wkraczamy na długi podbieg w kierunku mostu na Warcie. Wczoraj to tu, jadąc autem, po raz pierwszy zadawałem sobie pytanie: ciekawe, jak mi tu pójdzie?. Teraz zadziwiająco łatwo połykam przestrzeń i to mnie podbudowuje. Nawet nie redukuję tempa. W tłumie psychika działa inaczej, a przede wszystkim – nie widać pustej wznoszącej się przestrzeni, a jedynie metr, może dwa przed sobą. To pomaga. O podbiegu donoszą jedynie łydki, które mocniej się napinają 🙂 . Dopiero za mostem, gdy zbiegamy mam widok na cały odcinek przede mną – złowrogi wiadukt nad Drogą Dębińską i mocny podbieg do krzyżówki z Rolną. To obok czekającego mnie na koniec biegu wspinania się ulicą Baraniaka, dwie zasadnicze przeszkody na całej trasie. Jest jednak też coś pozytywnego – kolejny wodopój na szczycie „pierwszego garbu”, no i fakt, że to już niemal połowa dystansu (!). Szybko poszło i nad wyraz spokojnie, ale wiem doskonale, że najtrudniejsze jeszcze daleko przede mną. Dystanse 10-14km biegałem niemal na każdym treningu, organizm się ich nauczył i może dlatego teraz jeszcze wciąż trwa w euforii…A czeka go niespodzianka 😉 …Na największej stromiźnie zwalniam celowo, ale 5:30 na zegarku oznacza, że chyba nogi nie słyszą poleceń 😀 . Podbiegam po wodę. Jeden kubek, potem drugi, a potem izotonik. Słońce nie odpuszcza, za chwilę mam nadzieję schować się nieco w cieniu budynków…Zakręt w Rolną. Ktoś krzyczy „Paweł! Paweł!” To rodzice Macieja 😀 . Pierwszy raz serce rośnie 😀 . Kiwam im z wielką radością!. Na samym łuku z tłumy wybiega moja córka i przybija „piątkę” – odważnie i spontanicznie 😀 . Wszystko dzieje się tak błyskawicznie, że aż mnie wybija z rytmu 😉 . Dawka pozytywnych emocji, nagła. Na Rolnej próbuję „wrócić do biegu”, niespodziewanie po raz pierwszy czuję symptomy zmęczenia…Dotychczasową, wesołą myśl, że „to już połowa” zastępuje inna, posępna: „drugie tyle przed Tobą”…Tempo delikatnie spada, do 5:35, a ja mam kłopot z rytmem, Jak na złość, wciśnięty pomiędzy domy tłum znów zaczyna się tasować i też jestem zmuszony do bardzo uważnego wyprzedzania…Na szczęście Rolna się kończy, za nią zakręt w lewo i po około stu metrach ulica mocno opada. Staram się stawiać luźne, dłuższe kroki, szukam odpoczynku, wyprostowuję ręce, strzepuję dłonie, regulując w nich krążenie…Na zegarku szybko, niewiele ponad 5:00 (!), no ale tu działa grawitacja 🙂 . Na dole zakręcamy w prawo, w kierunku Aquanet-u. Za kilkaset metrów zakręt w lewo – tam właśnie zaczniemy „wracać”. Ale „medal ma dwie strony” – tam też zacznie się największa, najnudniejsza i najbardziej drenująca psychikę prosta w kierunku miasta – od zielonych terenów Dębiny, aż niemal po Stary Rynek..To o tym odcinku opowiadał mi Marek: „zobaczysz – wieże kościoła (Bernardynów) będą wciąż w oddali, nie chcąc się przybliżyć” 😀 . Postanawiam więc…nie patrzeć w przód 🙂 . Wczoraj, podczas rekonesansu opracowałem na to panaceum – podzieliłem ten fragment na trzy mniejsze: do wiaduktu, czyli Hetmańskiej (gdzie przed chwilą górą biegliśmy), potem do świateł i do Krzyżówki z Królowej Jadwigi, gdzie znów pojawi się cywilizacja 🙂 . Zakręcam. Wokół tylko zieleń parkowa…Coś zaczyna dziać się w moim organizmie niepokojącego, ale spodziewanego – biegnę w kierunku 13go kilometra, ciało zaczyna informować o trudach…Z tym przyjdzie mi się zmagać już chyba do końca. Gaszę „pożar” w głowie myślą: „byle do 15go, do wodopoju, to już niedaleko”. Delikatnie zwalniam, do 5:40.

Nim otwiera się przede mną sławetny widok majaczących na horyzoncie wież kościelnych, doganiam po lewej widzianą gdzieś sylwetkę. Nie jest to jednak chyba mój znajomy, ale intuicja mi mówi, że nie jest mi obcy… Odrywam niespodziewanie myśli od biegu, wypełnia mnie zaciekawienie. Nawet delikatnie przyspieszam, by się zrównać bark w bark. Biała koszulka, pochylona nieco, zmęczona postawa, na głowie podobnie mało włosów, jak u mnie 😉 . Gdy jestem już na jego wysokości, rozpromieniam się uśmiechem. Nie, to nie jest mój kolega, ale znam go świetnie – to ikona Lecha Poznań, jeden z najskuteczniejszych napastników w niemal 100-letniej historii klubu, a prywatnie –  przesympatyczny facet. Piotrek Reiss 😀 😀 . Endorfiny sprawiają, że wybucham radością, jakbym spotkał „ziomala ze szkolnej ławy” 😀 . Przybijam „piątkę” i widzę ten jego charakterystyczny, zadziorny uśmiech :D…a zaraz potem…obejmuję go ramieniem (!) i entuzjastycznie mówię „ależ się wczoraj działo na Bułgarskiej!!!” (Lech pokonał Jagiellonię aż 6:1) . Piotrek przytakuje „Oj, tak! Działo się! Działo!” . Teraz, z bliska, widzę, że uwielbiany przez poznańskich kibiców były as Kolejorza ma lekki grymas na ustach. „Jak Ci idzie???” – pytam. „Oj, ciężko, kolana się odzywają…” mówi z bólem…To niestety zapewne scheda bo długiej i barwnej karierze i zmora każdego piłkarza…Życzę mu powodzenia i sił do samego końca, a sam urywam się do przodu. Euforia niezwykłego spotkania w biegu niesie mnie jeszcze przez kawałek, gdy myślę o tym, jak spontanicznie się zbratałem z – jakby nie było – znaną w Poznaniu i szanowaną postacią nie tylko wśród kibiców 😀 😀 .

Ciało bezlitośnie upomina się jednak o swoje…coraz mocniej…Tym razem czuję, że ma to już powiązanie z oddechem. Wiem, że aby uspokoić sytuację muszę pilnie dotrzeć do punktu z wodą…Przebiegam pod wiaduktem, a potem obok znacznika „14km”…Jest kiepsko…Po raz pierwszy 🙁 …Czuję to, ale nie panikuję. W końcu – jestem gotowy na kłopoty 😀 . Są w scenariuszu 😀 . Krzyżówka ze światłami – drugi fragment „nużącej prostej” za mną…”Gdzie do diabła to picie?” – niecierpliwię się. Te kilkaset metrów dłuży się przeraźliwie. Wreszcie jest strefa! Uffff….Podbiegam, zwalniam i…po raz pierwszy przechodzę do marszu. Świadomie, bez wyrzutów sumienia. Tak będzie i przy następnym, ostatnim punkcie – postanawiam. Będę łapał chwile oddechu i rozluźnienia właśnie podczas nawadniania. Pierwsza jest balia z wodą. Wzorem tych, co przede mną, wkładam do niej dłonie, zaczerpuję wody  wylewam na twarz i głowę….Co za rozkosz!…Potem kolejne kubki z wodą w szybkim marszu, po nich izotonik….Na koniec, na pożegnanie 😉 – kubek z wodą…na głowę…Ulga….Ruszam dalej, próbując przekonać ciało do nieuchronności biegu…No i jest problem. Łydki od jakiegoś czasu mam jak z kamienia, a teraz całe nogi przestają nieść…Zmuszam się do ruchu, nie ma tu już poezji, czy radości biegania, zaczyna się brutalna walka…Punkt z wodą zaopatrzył mnie w płyn, ale też zupełnie wykoleił – teraz sporo wysiłku kosztuje wejście na poprzednie obroty…Trochę pomaga fakt, że na Strzeleckiej wbiegamy pomiędzy budynki – wreszcie miasto, domy, no i osławiony kościół, już na wyciągnięcie ręki…Świadomość tego, co za mną i tej zaledwie „resztki”, którą trzeba pokonać też podbudowuje. 16ty kilometr…Pojawia się myśl: „jeszcze tylko pętla wokół Rusałki” 😀 , bo duży obwód coniedzielnej trasy to właśnie 5km….Powoli, ale zbliżamy się do zakrętu w Mostową….Przede mną słabnie biegacz, kilka osób podtrzymuje go, by nie upadł….Koniec Garbar…Wczoraj obiecałem sobie, że jeśli tu dotrę, będę szczęśliwy – teraz jestem zbyt zajęty i zmęczony, by kipieć radością…Na samym zakręcie, źle układam stopę na fragmencie chodnika i potykam się…Bez konsekwencji, ale znak to, że czuję już mocno trudy walki…”Byle do mostu i do Politechniki” – powtarzam sobie. Ten odcinek znam z Maniackiej, sprzed dwóch tygodni 🙂 , teraz się dłuży. W połowie ulicy dopada mnie straszliwa niemoc. Po raz drugi, tym razem gwałtowniej i niebezpieczniej. Do akcji wkracza Głos, szepcząc, bym sobie zrobił krótki marsz, bo nie dobiegnę…17,5 kilometra za mną….Czuję, że przegrywam, że mój bój, by nie wesprzeć się krótkim spacerem, by całość przebiec, kończy się wraz z uciekającymi z ciała teraz jak przez sito siłami….Zakręcamy w Wierzbową, a zaraz potem w Groblę…Na chwilę głowa zajmuje się utrzymaniem kierunku i wyborem wariantu – część osób biegnie przykładnie asfaltem, inni ścinają zakręt po chodniku. Zastanawiam się, czy takie skróty kilkunasto…kilkudzisięciometrowe, zsumowane, nie przekłamią komuś zapisu GPS, nie obetną w podsumowaniu dystansu….Ja się trzymam krawędzi chodnika, ale też delikatnie biegnę po skosie, a nie po profilowanym łuku…Krótka prosta, a potem niespodzianka – podbieg pod Most Rocha. Wczoraj umknął mojej uwadze, teraz, gdy ważą się losy biegu i czasu, jaki sobie założyłem, wyrasta przede mną jak Everest….To jak cios w plecy, jakby mnie ktoś zaszedł od tyłu… 🙁 🙁 . Brakuje mi sił….I właśnie wtedy przypominam sobie, że mam przy pasku żel, który mi dała Magda…Nie mam zielonego pojęcia, czy w jakikolwiek sposób mi pomoże – tylko jeden raz wcześniej, podczas zeszłorocznego biegania poczęstowała mnie dokładnie takim samym w drodze ze Strzeszynka i nie działo się nic niezwykłego. Nie działo się też nic złego, co ma teraz ogromne znaczenie – bywa, że nieznane produkty, przyjmowane w biegu, wywołują rozstrój jelit i całkowitą porażkę, ja przynajmniej o to jestem spokojny. Ten żel ma jednak zupełnie inne znaczenie teraz i gdybym miał tu obok Magdę wycałowałbym ją!!! – ta mała tubka jest teraz jak psychologiczny pocisk, jak moje prywatne V2, o którym sam zapomniałem, a które jawi się teraz jak potężna, tajna broń 😀 😀 . Przy okazji idę na kompromis – sięgam po to kolorowe cudo, ale majstruję i wysysam je….w marszu. Tak, przełamałem się, ostatnie metry podbiegu pokonuję szybkim krokiem…Niby żel jest moim alibi, ale sam siebie nie oszukam – chodzi o odpoczynek….Słodycz błyskawicznie rozchodzi się po ustach, a ja, wkraczając na most podejmuję dramatyczną, ale spokojną decyzję….Baloniki na 2h są wciąż za mną, są tam od około szóstego kilometra, ale przestaję o to dbać, teraz liczy się dla mnie, by ten bieg godnie ukończyć…To nie porażka, bo to jest debiut i nie mam jeszcze „życiówki”, dopiero po nią biegnę 😀 . Będzie nią każdy czas…To jest pierwszy tak długi bieg ciągły w moim wydaniu, a mam jeszcze do pokonania ponad 3 kilometry – teraz walka toczy się nie o styl, a o samo zwycięstwo…Nad sobą i słabościami…Uspokaja mnie to na tyle, że mogę pomyśleć o taktyce na tej końcówce. Przede wszystkim redukuję tempo – teraz wynosi ono 5:40-5:50, ale nigdzie się nie spieszę, mogę biec i po 6:00 🙂 . Psychika dostaje pozytywny sygnał…Mijam długi bardzo budynek Politechniki…wchodzę w zakręt i po raz pierwszy pojawia się w tle ponownie Malta . „A zatem dobiegłem! Teraz tylko trzeba pokonać ostatniego smoka – podbieg na Baraniaka” – jakby w reakcji na samą myśl o nim znów zwalniam, robię kilka kroków marszem…Słaniam się, ale z uśmiechem, bo wiem, że choć ciało próbuje ze mną sztuczek, nie odbierze mi woli walki…Never!…”Właśnie tak miało być i jest” – powtarzam, bo spodziewałem się takich problemów…i natychmiast ruszam do biegu…Pokonuję krzyżówkę i wkraczam na arenę, gdzie rozegra się ostatni akt tej bitwy…Długa asfaltowa prosta najpierw wzdłuż Galerii, płaska, a w okolicy kładki nad nią nawet nieco opadająca, a potem już tylko pod górę….Na końcu tej „drogi śmierci” jest zakręt w lewo, na tereny maltańskie i dalej w kierunku mety….Całym sobą mobilizuję się do biegu…Chce mi się bardzo pić – na tym odcinku słońce wieńczy dzieło zniszczenia, zabierając ciału resztki płynu…Moją nadzieją na przetrwanie jest ostatni wodopój – jak oaza dla zagubionego na gorących piaskach wędrowca…Próbuję go dojrzeć…Wydawało mi się, że będzie przy kolejnej białej tabliczce z oznaczeniem 20go kilometra, do której się zbliżam, powinien tam być, ale go nie widzę 🙁 🙁 …I nie mam prawa dojrzeć, bo….się przeliczyłem, bo na białym „koziołku” moim oczom ukazuje się rozczarowująca cyfra „19”…. 🙁 . A więc muszę przebiec jeszcze długi kilometr, by się napić…Czuję, jakby mi ktoś przyłożył pałką po kolanach – jakby do moich nóg dotarła wiadomość, że „paliwa brak, a chłodnica pusta” i nagle powiedziały „STOP”…Za mało sił by się wściekać, każdą odrobinę energii teraz przeznaczam na podejmowanie decyzji i panowanie nad sytuacją…Najpierw krótki marsz i zebranie myśli, potem rzut oka do przodu – rzeka ludzi a na jej końcu przewężenie i mała wypukłość – to tam trzeba dotrzeć 🙂 . Do roboty…Znów rozpędzam nogi, które jakby słuchały wybiórczo, ale na szczęście na tyle, by nie spacerować….Zerkam nerwowo na zegarek, odliczam setki metrów…Czas i droga cholernie się dłużą…co gorsza – zaczął się podbieg. Teraz już wiem, dlaczego ten spokojnie wznoszący się fragment był często tak przeklinany – bo jest na końcu, bo dopada, gdy człowiek jest jak bokser w ringu – kilka razy trafiony, liczony  wstaje, ale jego przeciwnik ma go już teraz na celowniku i chce mu zadać ostatni, rozstrzygający cios….Próbuję więc, jak ten pięściarz – balansować ciałem, szukać „resztek luzu”, strzepywać dłonie, wypełniać głowę pozytywnymi myślami, że to już tak niewiele….Wszystko po to, by wreszcie sięgnąć po kubek z wodą…Udaje się 😀 ….Najpierw miska z wodą i garść ląduje na głowie, potem powtórka…dalej kolejne kubki ściśnięte w dziubek i do ust, na koniec izotonik…Czuję się jak Fenix wstający z popiołów, choć to nadal jeszcze nie finał, nadal najważniejsze przede mną – odcinek do mety….Za wodopojem widać już bliski zakręt w stronę jeziora, ale wciąż jest to pod górę, więc decyduję, że jeszcze ten krótki fragmencik podejdę…Wreszcie jestem na „drodze do chwały”, ale nie mam sił się nią cieszyć…liczy się teraz tylko każdy krok naprzód…krok za krokiem…Ciało nie dogaduje się już z głową, robi co chce. Nie odbieram żadnych bodźców z zewnątrz, nie widzę kibiców, tylko chodnik przede mną, nawet własna muzyka mnie niesamowicie irytuje, ale nie chcę tracić energii na ściąganie i zabezpieczanie słuchawek….Siłą woli i instynktem wojownika prę do przodu, bo gdzieś tam jest koniec tej udręki….Nawet widok córki, która zupełnie niespodziewanie po raz drugi dziś wybiega do mnie na trasę, pozostaje bez echa…Podnoszę rękę, „przybijam” pozdrowienie, ale jakby w transie..jakbym był poza własnym ciałem i świadomością….Nie uśmiecham się nawet…Jedyne, co może mnie rozpromienić chyba to meta, tylko ona się liczy…Szkoda, bo mnóstwo tu kibiców, skandowania i radości wokół…Przez chwilę ma wrażenie, że po prawej, za ogrodzeniem truchta ze mną Pędziwiatr 🙂 , który ukończył wyścig pół godziny temu i teraz mnie wspiera, ale to tylko omam…złudzenie…to nie on… 🙁 . Raz jeszcze na kilkunastu metrach maszeruję, by zebrać siły do ostatnich zakrętów – najpierw w stronę mostku, potem za nim w lewo bardzo ostro w dół…Wyobrażałem sobie kiedyś, że tu zacznę finisz, bo grawitacja sprawia, że nawet umęczone ciało tu się rozpędza…że tu mnie dopadnie EUFORIA ZWYCIĘSTWA, że tu będę z Magdą, a może i z resztą kompanii zbiegał po należną chwałę…Nic z tych rzeczy…Bardzo zmęczony i bardzo samotny staczam się z górki na otwarty plac nad brzegiem jeziora….Na zegarze 2:04:xx – nic w tej chwili dla mnie nie znaczy, to przegrałem już wcześniej….Jeszcze tylko sto metrów… pięćdziesiąt, a poczuję…ULGĘ…. Wreszcie są pod stopami maty… Dobiegłem… Ukończyłem swój pierwszy półmaraton 😀 …Klękam, robię znak krzyż na piersi, a duszę wypełnia wdzięczność, że tu dotarłem…że się udało…że…ZROBIŁEM TO.

Nieco chwiejnym krokiem próbuję ogarnąć, co się dzieje wokół. Opieram dłonie na kolanach, stabilizuję oddech…Co ciekawe, moje ciało w sensie siły wydaje mi się wystarczająco mocne i silne, być może to głowa tworzyła iluzję i sterowała ruchami tak, bym osiągnął swój cel…Owszem, jestem paskudnie zmęczony, odwodniony, ale nie mdleję… 😀 . Nie jest źle. Stoczyłem walkę życia, a regeneruję się po niej w oczach…Zaczynam szukać wzrokiem znajomych. Nie widzę nikogo. Jedynie spora rzesza innych biegaczy w strefie za metą krąży wokół mnie, zaburzając postrzeganie…Dostrzegam wreszcie wiszące medale. Podchodzę do barierek, dziewczyna wiesza ładnie grawerowaną „7kę” na mojej szyi i mogę zmierzać do wąskiego korytarzyka do kolejnej strefy – z wodą, izotonikami, bananami i upragnionym odpoczynkiem. Tu dostrzegam uśmiechniętą gębę Piecha – jakby mnie nie widział sto lat 😀 . Czeka niecierpliwie na moją radość, ale ja…wciąż…jakbym oszczędzam siły 😀 …Witamy się serdecznie – w odpowiedzi na gratulacje, przepraszam go, że nie jestem w euforii, ale zmęczenie mi nie pozwala…Nie umiem wykrzesać z siebie nawet uśmiechu….Zaraz wpadam w objęcia…Marka 🙂 – złotowłosy kolega jest „ojcem” mojego biegania i teraz dziękuję mu za wiarę i siłę sprawczą 😀 . Mówi mi wiele ważnych słów, komplementując – przy nich pomału zaczynam czuć smak zwycięstwa…Jeszcze bardziej on rośnie, gdy rzucamy się sobie w objęcia z Maćkiem :). Oj, długo się naczekaliśmy na pierwszy TAKI wspólny bieg 😀 . Wreszcie uwalniam się od własnej muzyki i chłonę atmosferę wokół. Sięgam po kilka kubków z płynem i coś do jedzenia, a potem idziemy pod depozyt – będziemy tu czekać na Magdę…

Pierwsze relacje…Pierwsze dramatyczne opowieści…Maciek jest stonowany, cieszy się z formy po kontuzji, bo jak na przerwę w bieganiu wykręcił znakomity czas, choć gorszy od zamierzonego. Przybity jest Piechu – on musiał od miejsca, gdzie mnie dopadł kryzys, walczyć nie z niemocą, a kontuzją 🙁 …Dobiegł, choć bez życiówki. Cieszy się, ale z faktu, że mimo bólu dał radę. Jedynie Przemo jest w pełni kontent – pobiegł lekko, taktycznie, początek wolniej niż ja, a w końcówce gnał. W efekcie w swoim debiucie zrobił to, w co ja sam celowałem – zmieścił się w z naddatkiem poniżej 2h 🙂 . Nie ma póki co Magdy, ani Szymona. Próbujemy dzwonić do niej, ale przypomina mi się, że telefon zostawiła w aucie…Słońce nie odpuszcza – jest gorąco, jak latem…Jak spod ziemi wyrasta moja córka, by pogratulować, ale po chwili odsyłam ją, bo tu straszne zamieszanie…Czekamy na naszą koleżankę. Wreszcie jest – ściskam ją po chwili, ale dowiaduję się, że i ona swoje przeżyła na trasie. Jest, jak ja i Piechu, zadowolona, że dobiegła, ale to był jej najbardziej koszmarny półmaraton w karierze. Nie wiem dlaczego, ale swój los powierzyła…Darkowi 🙁 . On zaoferował się jej jako prywatny „zając”, oddała mu zegarek ufając, że ją rozsądnie poprowadzi. Razem biegali połówki, ale jeszcze przed kontuzją….Tego kolega jej nie uwzględnił i od startu narzucił takie tempo, że na 10tym kilometrze już umierała…Tylko temu, że jest niezwykle ambitną i utalentowaną biegaczką, mimo braku sił dobiegła do mety…Musiało być naprawdę źle, że brała pod uwagę nawet zejście z trasy… 🙁 . Szkoda, że nie było jej ze mną – życiówki i tak by nie było, ale bieg nie byłby agonią, a i siły na finisz by się znalazły…

Mimo to większości z nas na ustach maluje się w końcu uśmiech…może dlatego, że przeżyliśmy i jesteśmy znów razem 😀

20140406_123034

Gdy dociera Szymon, odbieram z depozytu wspólny dobytek i kierujemy się w stronę zegara – tam są stoiska z piwem, a ja mam ogromną ochotę wypić coś zimnego i gazowanego. Czeka mnie jeszcze walka w kolejce, ale to pikuś przy biegu, który mam za sobą 😉 …Rozsiadamy się na trawie i dopiero teraz, z uśmiechem i na spokojnie omawiamy szczegóły naszych zmagań…..Mamy z sobie z Magdą wiele do opowiedzenia…

Po losowaniu nagrody, które odbywa się na scenie za naszymi plecami, umawiamy się z Szymonem i Magdą, że nas podrzucą na Grunwald. Idziemy więc do auta, a spacer dobrze mi służy – przez chwilę izotoniki i chyba zmęczenie mocno mnie zemdliły…Wracamy do domu….. 😀 ….

Tak. Jestem zwycięzcą. Postanowiłem i przebiegłem półmaraton! 😀 .

Garmin się spisał …

Wrażenia…

Nie da się w kilku słowach ich podsumować…Gdy coś robi się pierwszy raz, wszystko jest nowe i jedyne w swoim rodzaju…Dziś, z perspektywy nie uczestnictwa, a jego opisu emocje się wygładzają. Tam, na trasie wszystko było ostre jak żyletka, myśl potrafiła zranić i wywołać krwawienie 😉 . Tam, podczas walki, nie było znanej mi radości biegania, zwłaszcza po15tym kilometrze, wszystko zostało obdarte brutalnie do woli przetrwania…..

Na pewno, gdy mój palec opadł na „enterze” w internetowym formularzu, nie miałem bladego pojęcia, co to w praktyce oznacza. Mimo, że biegam prawie dwa i pół roku, mimo, że uważam siebie za silnego faceta i mającego pojęcie o wysiłku sportowym…na finiszu „połówki” obcowałem…z całkiem nowymi „doznaniami” 😀 . Jestem przekonany, że w formie, którą mam, odjąwszy jakieś…20-25kg…pobiegłbym szybko i konkretnie. Nawet mimo wieku. No ale bieganie to jedyny sport w moim życiu, gdzie moje ciało nie jest atutem…

Jakie mam pozytywne wnioski?? . Przede wszystkim świetnie się czułem na pierwszej 10tce. Niosło mnie, by biec szybciej, znacznie szybciej niż do niedawana biegałem treningowo… 🙂 . Ale hamowałem się. I to też jest plus, że panowałem nad tym. Sprawa druga – asfalt+ciało. Biegam niemal całkowicie po lasach, po miękkiej nawierzchni. Tu, na twardym, miały prawo odezwać się urazy. Nic się nie działo. Było świetnie. Sprawa trzecia – buty+technika biegu. Ekideny spisały się medalowo – to prosty, lekki bardzo but, bez bajerów, jedynie na piance. Wystarczył w zupełności. Czułem się w nich jak w wygodnych domowych „papciach”. Śródstopie i silne nogi świetnie popracowały. Po raz kolejny przydała się praca u Yacoola – jego wskazówki o drobiazgach i o luzie cały czas były w głowie, zwłaszcza, gdy przyszło zmęczenie. Poniekąd dzięki nim czułem się mocniejszy, niż ludzie biegnący obok 😀 .

Czego zatem zabrakło, by z uśmiechem dobiec do końca np. na 1:55:xx…?? Kilku istotnych kwestii. Na początek – brak oswojenia z dystansem. Jedno dłuższe wybieganie z Magdą, mimo, że przemiłe i prze-fajne, nic do formy wnieść nie mogło. Trening powinien co tydzień zawierać choć jednego „longa” i być powtarzalny. Ciało musi być przygotowane na dystans, sama psycha – choćby mega-pozytywna, nie wystarczy. Zwłaszcza, jeśli się dźwiga 100kg… 😉 . No właśnie, sprawa kolejna – masa. Nie zredukowałem jej i mam za swoje 😉 . Oba te elementy niestety były świadomie zaniedbane, wybiegania i waga. Dlaczego?? Bo jestem konformistą 😀 , powiedzmy to sobie otwarcie 😀 . W bieganiu kocham FUN, obecność moich biegowych aniołów i przyjaciół, gwiazdy nad głową, śpiew ptaków, zapach lasu, jezioro nocą we mgle, ciepłą, aromatyczną herbatę, cudowną muzykę…Owszem – uwielbiam się też sponiewierać, trzymać ręce na kolanach w podporze i patrzeć, jak ze mnie ciurkiem leci pot i rozbija się o piasek, dać sobie w kość w ulewie, czy zamieci, gdy inni oglądają tv….ale…wszystko zależy od apetytu na konkretne doznania 😀 , a to koliduje z poukładanym planem. To również dylemat: ciężko pracować w samotności, czy czerpać przyjemność z biegania w towarzystwie?…Póki co wybrałem to drugie ze świadomością konsekwencji 🙂 . Dopadły mnie na ostatnich 3ech kilometrach półmaratonu..

Prócz świadomych przeciwności pojawiły się też nowe, wcześniej nie doświadczane w tej skali. Jedną z nich była odległa strefa startowa, panujący w niej tłok i konieczność wyprzedzania. Już na Maniackiej zetknąłem się częściowo z tym problemem, tak jednak było o połowę mniej uczestników. Tym razem miałem plan trzymania się pacemakerów, a tłum wokół skutecznie mi w tym przeszkadzał. Pomocne okazało się podbieganie poboczem, czy pustym pasem ruchu, ale to wiązało się z pokonywaniem dodatkowych przeszkód, utratą sił i narażaniem na kontuzje. Przez pierwsze kilometry w centrum uwagi, zamiast spokojnego biegu w planowanym tempie, było kombinowanie, jak tu wyskoczyć do przodu, ominąć wolniejszych, nie podcinając ich i nie pozwolić za bardzo oddalić się balonikom…Cenne doświadczenie na przyszłość…Podobnie z mocną operacją słoneczną i ochroną przed nią. W sumie brałem pod uwagę, że będzie ciepło, tymczasem było gorąco…Radziłem sobie, wspierając się o balie z wodą na wodopojach. Bez nich słońce odcisnęłoby jeszcze większy ślad na wyniku. Tu również warto nawiązać do stroju – Piechu radził, by ubrać krótkie spodnie i koszulkę na ramkach. Posłuchałem tylko w tej pierwszej połowie. Błąd. Poranne zimno przeminęło, a krótki rękawek w koszulce okazał się delikatnie za ciepły.

Reasumując – myślę, że półmaraton pokazał, na co mnie realnie stać, ale z delikatną rezerwą. Nadal twierdzę, że jestem gotów pobiec poniżej dwóch godzin, bo ładnie kontrolowałem sytuację do 18go kilometra. Kilka kilo mniej, więcej dłuższych wybiegań, lepsze nawodnienie przed zawodami i mam przepis na kolejną „połówkę”….

Kolejną?? No właśnie. Podczas umierania myśli się tylko o uldze, nikt nie chce przechodzić raz jeszcze piekła…W formie, jaką prezentowałem od Mostu Rocha, nikt nigdy nie wyciągnąłby mnie ponownie na podobne zawody, a myśl o pełnym maratonie wywołałaby gwałtowne torsje…Tam nie było już cienia radości, jaką mam przecierając ścieżki leśne…Ale kurz opadł, analiza goni analizę, dystans do fatalnego samopoczucia z końcówki biegu mija…również u moich przyjaciół…i pojawiają się pytania: co dalej? gdzie kolejny półmaraton? 😀 . Nie wiem jeszcze… Na „letniego, asfaltowego, 2-godzinnego grilla” nie mam ochoty, ale może…na jesień 🙂 . Czy będę celował w „królewski dystans”?? Po doświadczeniach z „połówki” i przy obecnej formie nie, ale……..No właśnie – to „ale” jest charakterystyczne dla biegaczy 🙂 .

Od niedzieli jestem półmaratończykiem 😀 i rozpiera mnie duma. Zrealizowałem marzenie 😀 . Muszę chyba jeszcze trochę się tym nacieszyć, nasmakować, by zacząć znów patrzeć z apetytem w przód 😀 .

20140407_080930

Teraz czas na powrót do lasu… 🙂 ….czwartkową, wieczorową porą 🙂 …

4 myśli nt. „Niedziela 06.04.2014r.

  1. Ból ostatnich kilometrów, zmęczenie na mecie i zdziwienie gdzie w tym wszystkim radość… Ta się pojawia kilka dni później i wiem, że bakcyl został złapany a za rok jak każdy będziesz sprawdzał czy zapisy na Poznańską Połówkę się już zaczęły 😉 Gratuluje Pawle 🙂

    • Dzięki, Marku!! Będę sprawdzał 😀 . Mechanizm jest taki, jak to opisałeś…Bólu, potu i łez nie pamiętasz, a w głowie rodzi się myśl: „to może za rok 1h55′ albo lepiej? ” 😀 . Tobie też gratuluję, bo nasza droga po „grawerowaną 7-kę” 🙂 była okupiona podobną walką 🙂 .

      • Myśl, „za rok 1,55 h” oznacza, że już się wkręciłeś 😉 odwrotu nie ma ….teraz to tylko do przodu po kolejne życiówki 😉

        • No i pisze mi najbardziej wkręcona osoba jaka znam 😀 , coś w tym musi być 🙂 . Dzięki! 😀 😀 . Przyjmę taktykę „Carycy Tyczki”, Jeleny Isinbajewej – bić rekord po centymetrze 🙂 .

Skomentuj Marek Bliźniak Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *