Niedziela 22.09.2013r.

 

Historycznie…

Tak – po raz pierwszy na obcej, włoskiej ziemi, po raz pierwszy m.in. w asyście Marka, przyjaciela, z którym latam od pięciu lat, a który jest „ojcem chrzestnym” mojego biegania 😀 . Paradoksalnie jeszcze nie przetruchtaliśmy razem nawet centymetra 😉 … Do dziś 🙂

Wyjazdowi poświęcę być może osobny post 😉 , bo to zamiłowanie starsze, ale mocą podobne do biegania…niosące niesamowite poczucie wolności, chwilami beztroskie i spokojne, a chwilami balansujące pośród różnych niebezpieczeństw ;)…Pasjonujące i wciągające…Tym razem towarzyszyć mu miało również bieganie, na tyle, na ile pozwoliłyby okoliczności 🙂 .

Podstawowy problem pogodzenia jednego z drugim tkwi w wesołym i towarzyskim charakterze naszego corocznego paralotniowego tripu 😀 . Na niewielkim campie u podnóża Alp spotyka się międzynarodowa gromada miłośników latania – przyjaciele, znajomi i nowi znajomi : D . Ciężko, po całym dniu, spędzonym na wjazdach na startowiska, czekaniu na warun, lotach, składaniu i rozkładaniu sprzętu, nie uciec po powrocie pod prysznic i na kolację w sąsiadującej, starej włoskiej knajpce. Po tych wszystkich atrakcjach brak już sił i mobilizacji do biegu. W końcu z pełnym żołądkiem i po raczeniu się pysznym, lekko gazowanym Rabosello jest to niewskazane 😉 😉 . Czasem jednak się udaje 🙂 .

Pierwsze trzy podstawowe czynności paralotniowe po przyjeździe na camping w Semonzo to tradycyjnie: zameldowanie, robicie „obozu” i….wizyta w winiarni 😀 😀 , czyli aprowizacja 😉 😉 . Wczorajszy wieczór więc, uwzględniając zmęczenie całonocną podróżą, wykluczał jakiekolwiek możliwości ruchu. Dziś jednak, po lataniu i po wizycie na włoskiem mszy (i nawet śpiewie po włosku 😉 ), w stanie „zeropromilowym” i „przedkolacyjnym” nadarza się świetna okazja.

Hasło rzuca Hania z Markiem. Szybka zmiana stroju w namiocie – nie jest to łatwe, moja ukochana „dwusekundowa” Quechua nie pozwala się wyprostować, ale jakoś sobie radzę. Na wyjazd zabrałem dwie pary butów – spodziewając się asfaltów, Ekideny 75tki i do testu w sąsiedniej górskiej dolinie – Mizuno Wave Ascend 6. Teraz zakładam na siebie te pierwsze, bo wiem, że poszuramy gładkimi i twardymi asfaltami uroczego Semonzo.

Nie lubię i nie polubię asfaltów, no chyba, że zrzucę trochę masy i będę lekki jak piórko. Mimo, że biegam ze śródstopia, że staram się odciążyć stawy, jednak kolana swoje odczują zawsze. Ulicom Semonzo towarzyszą miejscami trawy i będę z nich korzystał ile się da.

Ruszamy spokojnie. Nawet baaardzo spokojnie. O tym, że moi przyjaciele biegają wolno wiedziałem choćby z endo, aczkolwiek Marek „dychę” biegał już poniżej godziny 😉 . Tym razem jednak tempo jest nader rozrywkowe, ~7:30-8:00 i przy moim aktualnym bieganiu bardziej zbliżone do marszu niż biegu. W sumie nie ma to dziś znaczenia, dziś liczy się to, że tworzymy historię: to pierwszy wspólny trucht od czasu, gdy Marek tak gorąco przed dwóch laty zachęcał mnie do biegania :D. Posłuchałem go…i biegam 🙂 .

Trasę sobie improwizujemy. Pierwszy punkt orientacyjny to kościół. Uliczki miejscami przyjemnie oświetlają latarnie, a miejscami toną w ciemności – mam więc ze sobą czołówkę 😀 . Samo Semonzo jest w miarę płaskie, ale tu gdzie zaczynamy, czyli przy campie, opartym o zbocze, ulice często wznoszą się, by zaraz gwałtownie opaść. Trzymam tempo przyjaciół, ale ciężko jest mi chwilami zapanować nad nogami i wyrywam się do przodu. Przy kościele Hania kontynuuje eksplorację miasteczka, my zaś zaczynamy się wspinać drogą, prowadzącą w góry, na nasze paralotniowe startowiska. Wtaczamy się powolutku, do pierwszego tornante, czyli miejsca, gdzie asfalt zawraca o 180stp. i prowadzi dalej w górę. Szybko wyprzedzam, odwracając się co jakiś czas i wspierając światełkiem. Zbiegamy również powoli i zanurzamy się znów w miasto. Przed 4tym kilometrem Marek podpowiada mi, bym – jeśli chcę – pobiegł szybciej. Tak robię. Ostatni kilometr dorzucam w tempie 5:20-5:40, załapując się przy tym na podbiegi. Ożywiam się wyraźnie, czuję przyjemne zmęczenie – potrzebowałem tego 🙂 . Docieram do campu, nie spotykając kolegi, nie ma też go wewnątrz – okazuje się, że pożeglował dalej swoim tempem, „dopiąć” dychę 🙂 .

Garmin był ze mną….

Wrażenia…

Cóż – historia…Dawno, dawno temu, nie biegając w ogóle, założyłem sportowe buty o poranku w Cannes i potruchtałem promenadą nadmorską – był to chyba mój jedyny zagraniczny trening 🙂 , wtedy bardzo spontaniczny. Dziś już jestem aktywny, inaczej się poruszam, z inną mocą i wydolnością. Dziś to już niemal rutyna 😀 😀 😀 . Pierwszy raz jednak potruchtałem we Włoszech, które odwiedzam co roku i pierwszy raz z Markiem. Było sympatycznie. Rozmownie, śmiesznie, a końcówkę zwieńczyłem akcentem – jak podpowiadała nasza trenerka, Monika, „by się odmulić” 😀 .

Bieganie asfaltami było przerywnikiem. Przy moich 100kg każde buty wyklepałbym szybko, jak to miało miejsce w przeszłości. Moje kolana już „mruczały” 😉 . Wolę las, zieleń, ściółkę pod nogami, inne otoczenie….Następny „galop” – w dolinę Santa Felicita, jeszcze nie wiem w który dzień, ale niebawem. Widywałem ją tylko z wysokości ponad pół kilometra i nie zapuszczałem się głęboko nad nią – czas poznać ją pod stopami 😀 .

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *