Sobota 30.11.2013r.

 

Dwadzieścia kilka burzliwych minut z życia biegacza…

No i nadszedł dzień zawodów. Mam mętlik w głowie. Nie wiem zupełnie, czego mam się spodziewać, tym bardziej, że ostatnie treningi dostarczyły masę wątpliwości… W moim przypadku, a bardziej przy mojej filozofii biegania, która spontan przedkłada nad schematyczną pracę, radość nad „sponiewieranie”, nie powinienem się obawiać – przecie można pobiec sobie spokojnie, bez stresu związanego z czasem, po prostu dobrze się bawiąc…Ale to jednak zawody, tu każdy jak mantrę będzie wypowiadał magiczne zaklęcie: „życiówka”, tu każdy rzuci się od startu do galopu po nowy pucharek na endo i zmianę wpisu w pozycji „rekordy”…Nawet, gdy człowiek, tak jak ja, jedzie i powtarza sobie: to tylko mocniejszy trening 🙂 , mimowolnie się wkręca, a zatem choć odrobina formy by się przydała, a przynajmniej poczucia, że nawet, gdy od czasu jakiegoś schowała się gdzieś głęboko w ciele, w tym jednym, ważnym momencie, jak stary przyjaciel, wróci i poklepie po plecach ze słowami: „No, dobra, spokojnie…Jestem 🙂 „….

Wczoraj jeszcze, dość niecierpliwie, bo pomiędzy obowiązkami w pracy, zajrzałem do sklepu biegowego na Słoneczną (sklepbiegacza.pl), by odebrać pakiet startowy, ale jak się okazało, zrobiłem to za wcześnie…Popołudniem ponowiłem „atak” – tym razem z powodzeniem 🙂 .

20131129_160854

20131129_163823

Dzięki temu mogę dziś wstać spokojniej, bez perspektywy stania w kolejce – jak to bywało wiosną – w Biurze Zawodów. Wczoraj na fejsie podpytywał mnie Piechu, czy spotykamy się przed biegiem. Wstępnie uzgodniliśmy godzinę 10tą, w okolicy miejsca, gdzie będą wydawane pakiety. Zastanawiam się nad ubiorem. Temperatura oscyluje koło 5stp., raczej nie wieje, ale gdy wychodzę do ogrodu mam uczucie chłodu. Wiem, że gdy pobiegniemy, szybko ciało się rozgrzeje i potem może być dyskomfortowo w termo i bluzie…Mimo to taka wersja wygrywa.

O 9:40 jestem już na kursie nad Rusałkę. W ubiegłym roku parkowałem koło szkoły, za torami na Golęcinie. Jeśli teraz nie będzie tam miejsca, pojadę dalej, na duży parking leśny, na którym wiele razy zostawiałem auto, a który zlokalizowany jest najbliżej miejsca spotkania. Na Niestachowskiej mały slalom pomiędzy autami, dla pobudzenia i dostarczenia adrenaliny 😉 . Na Wojska Polskiego niespodzianka – zamknięta rogatka i chwila czekania. Po ilości aut domyślam się, że to może być kolumna uczestników zawodów 🙂 . Zastanawiam się, czy znajdę miejsce do zaparkowania na łuku ulicy Strzeszyńskiej – tu szczęście dopisuje, samochody napływają, ale mam dobre miejsce dla siebie. Gdy otwierano rogatkę zauważyłem, że dzwonił Piechu. Oddzwaniam, idąc już w kierunku areny dzisiejszych  zmagań. Cisza…Oddzwania, gdy jestem w pobliżu Biura.

W tej edycji nastąpiły zmiany – zmieniła się lokalizacja mety, nie jest ona, wzorem ubiegłych lat, ustawiona na asfaltowej ścieżce i cofnięta „w głąb lądu”, ale tym razem stoi nad samym jeziorem, w pobliżu błękitnego pomostu. Zrobiono tak, by oszczędzić nam ostrego zakrętu na finiszu i kilkudziesięciu metrów twardej nawierzchni – to z kolei wymusiło przesunięcie startu na ścieżce przy plaży po drugiej stronie jeziora o taką sama odległość. Taki układ wydaje mi się dużo lepszy. Kolejna innowacja – ze względu na dużą liczbę uczestników (~1000 osób) w miejscu rozpoczęcia zawodów wydzielono strefy na określone czasy – ciekawe rozwiązanie, zobaczymy za kilkadziesiąt minut, jak się sprawdzi 🙂 .

Przy zadaszeniach dostrzegam naszą trenerkę, Agnieszkę, Bliźniaków i Agatę z psem, czyli BBLowy Team. Witamy się. Marek podpuszcza mnie, bym szturmował 25:00, ale ja się tylko uśmiecham, bo wiem, że moje oficjalne wyniki dalekie są od tej granicy 🙂 . Przepraszam ich na chwilę i wędruję do depozytu, zostawić plecak. Tam zachodzi mnie z tyłu Magda z Szymonem 🙂 – tylko jeden rzut oka i od razu widzę, w jakich pozytywnych emocjach jest nasza „maratonka” 🙂 🙂 . Nosi ją 😀 . Od razu jaśniej się robi wokół i cieplej na duchu od jej uśmiechu 🙂 . To jest właśnie sedno tego naszego biegania – jesteśmy tylko amatorami, ale nastroju, jaki tworzymy ekscytując się pokonywaniem kolejnych własnych barier, tymi małymi zwycięstwami nad sobą, mogliby nam pozazdrościć zawodowcy 😀 .

Gdy stoimy w grupce pojawia się Maciek i Magda B. Rośnie poziom adrenaliny i wesołość 😀

20131130_103419

Za plecami wyrasta też Piechu 🙂 . Miło go widzieć i ten jego zadziorno-zaczepny wzrok 🙂 . Ostatnio zadziwił wszystkich tym, że w pierwszych zawodach cyklu, mimo półrocznej karencji i odpoczynku od biegania, po ledwie dwóch treningach wystartował i „wykręcił” netto 22:48 – czas tylko niewiele gorszy od życiówki (!). To ugruntowało w naszym mały „światku” jego teorię, że „w bieganiu najważniejsza jest…regeneracja” 😀 😀 .

Magda B. znika w rejonie namiotów – chce się przebrać..

20131130_103422

Tymczasem w tle napływa coraz więcej uczestników…

20131130_103429

Jest wesoło…chyba każdy z nas nie mógł doczekać się spotkania 🙂 ….

20131130_103531

Magda B. wraca i szokuje wszystkich 😮 – na dzisiejszą imprezę przywdziała krótkie spodenki i koszulkę termo 🙂 . Robi wrażenie, tym bardziej, że nawet my, odziani w legginsy i bluzy, odczuwamy jesienno-zimowy chłód 😉 …

20131130_103827

Jest i jednak dla niej sposób, by nie zmarznąć – można się zawsze trochę się…powygłupiać 😉

20131130_103842

Grupa BBLowiczów, a z nimi Piechu, rusza lasem w stronę startu, my czekamy na Maćka. Za chwilę truchtamy spokojnie ich śladem. Z każdym krokiem potęguje się we mnie radość, że jednak biegnę, że jestem tu z nimi i dane jest mi dzielić ich entuzjazm. Nie mam wielkich celów – ot, spokojnie i przyzwoicie pobiec – ale najważniejsze dla mnie to: BYĆ TU Z MOIM TEAM’EM 😀 . Uwielbiam na tej rzece ekscytacji, podniecenia, napięcia i wesołości odepchnąć się od brzegu i płynąć z jej nurtem 😀 ….

W miejscu startu, na polanie przy „nielegalnej” plaży brakuje dziś charakterystycznych balonów, są za to metalowe barierki, a na nich napisy wydzielające strefy biegaczy o określonych założeniach czasowych. Trwa rozgrzewka dla wszystkich. Przyłączamy się…

20131130_104852

20131130_104905

Organizatorzy zachęcają do zajmowania miejsca w sekcjach zgodnie z naszymi planami i możliwościami. Obie Magdy wskakują do strefy 23′-25′ i natychmiast mnie zachęcają, bym został z nimi 😀 . To oczywiście nie koresponduje z moimi wcześniejszymi zamiarami, obawiam się, że będę jak zawalidroga, gdy masa ambitnych biegaczy wyskoczy do przodu…Niespodziewanie zjawia się obok Arek, który tak dzielnie pobiegł poznański maraton – jego uśmiech i pozytywne nastawienie przeważają szalę – zostaję z nimi!!! 😀 .

20131130_105700

Wielkim plusem w porównaniu do wiosennej edycji jest to, że klasyfikacja będzie się odbywała wg czasu netto, a więc od przekroczenia linii startu do osiągnięcia mety – nie ma więc potrzeby dramatycznego przeciskania się do przodu, jak wtedy, gdy pomiar był robiony od sygnału otwierającego zawody 🙂 .

Mój bieg…

Start!…Zamiast biec, czy choćby iść…stoimy…Dopiero po chwili przed nami coś drgnęło…Ruszamy marszem…Przekraczam linię pomiarową i uruchamiam zegarek…Zaczęło się 😀 ….Dziewczyny wtapiają się błyskawicznie w tłum przede mną, zostaje tylko po mojej prawej Arek, ale i on prze do przodu…Jak to zwykle bywa „niosę się” do mostku na entuzjazmie ludzi wokół…Jest szybko…Mijam w zakręcie miejsce niedzielnych zbiórek…Trasę znam doskonale, co pomaga i przeszkadza, bo Głos nie śpi…Biegnie mi się bardzo dobrze…Na odcinku do gastronomii staram się zrealizować pierwsze założenie: rozluźnić się i biec lekko…Może 4:30-4:40 nie jest czasem założonym 🙂 , ale tym razem się nie lękam, tak, jak wiosną, że zabraknie sił. „Zwolnię zaraz na długim podbiegu” – myślę…Mijam i pozdrawiam Yacoola i Agatę 🙂 . Mimowolnie uśmiecham się – mam nadzieję, że z boku mój bieg wyglądał w miarę lekko i swobodnie, tak, jak to uczy Jacek, że nie było obciachu 🙂 …Kawałeczek dalej pozdrawiam rodziców Maćka, którzy dzielnie dopingują 🙂 ….Podbieg….Korekta tempa…”Spokojnie” – myślę – „sprawdzian sił będzie na następnym, naszym treningowym”…Oddech się pogłębia…mam dylemat – chciałem zwolnić, ale chyba dobrze mi idzie, więc poprawka jest nieznaczna…Płasko…Kilka głębszych oddechów (ulgi?), uspokajam płuca…Póki co wszystko gra, „maszyny” pracują pełną parą, „węgiel w kotłach” w odpowiedniej ilości, termoregulacja działa 🙂 …Zbieg…Puszczam nogi swobodniej, dłuższym krokiem, ale uważam na luźne kostki  – sporo tu kamyków, wystających z gruntu i schowanych pod kolorowym dywanem, łatwo o kontuzję…..Krzyżówka z „biegostradą”…Do akcji wkracza Głos…im bliżej podbiegu, tym donośniej…Analizuję siły – to jest niepełna połowa dystansu, biegnę w tempie i tak szybszym, niż treningowe, ~5:00-5:20, nie mam pojęcia, na ile starczy mi „opału” 😉 , a przede mną nasza ćwiczebna górka…Muszę biec ekonomicznie, ale zwalniać nie chcę…Zresztą drugie założenie na dziś brzmiało: w pierwszej części (mniej więcej do powrotu na południowy brzeg) pobiec wolniej, potem oszacować zasoby i trochę przyspieszyć. Tymczasem ja już poruszam się, jak na mnie, szybko, już nie realizuję w pełni planu (!)…Do tego ta „ulubiona” górka, która dała mi się we znaki wiosną….Podejmuję szturm – odrobinę wolniej, za to mocno pracuję rękoma i unoszę wyżej kolana…Szybko „połykam” pochyły fragment, ale na wypłaszczeniu czuję go w oddechu…Dobrze, że dalej chwila z górki…Staram się odpoczywać…Przeciętnie to wychodzi….Łuk. Zostawiam z prawej znajomy podbieg do rogatki…Teraz kilka zakosów po lesie, trochę błota, w jednym miejscu odrobinę w górę….Biegnę, a głos szepcze: „Półtora kilometra do mostku i kilometr do mety….DUŻO!” . Próbuję go nie słuchać – złoszczę się, że zapomniałem z plecaka wyciągnąć słuchawki, muzyka zagłuszyłaby to irytujące „gdakanie” alter-ego 😉 …Niespodziewanie obok rozpoznaję Bogusia, kolegę ze studiów i z zajęć BBL. Pozdrawiam….Dogoniłem go chyba, ale on jakby raz rwał się do przodu, a za chwilę zwalniał…Słyszę tuż obok jego ciężki oddech…Mimo, że sam oddycham już bardzo głęboko….Polana ze ścieżką do mogiły pomordowanych – dwieście metrów odkrytej prostej. Wiosną zalegało tu morze „czarno-białej mazi”, teraz jest komfortowo. Głos szepcze: „Spójrz przez lewe ramię, na drugi brzeg, tam jest meta…Zobacz JAK DALEKO!” . „Odwal się” myślę i skupiam się na ścieżce….Nasila się głośna muzyka…Polana startowa…”Ogłupieli, czy jak??” zastanawiam się, bo decybele atakują bębenki ostro. Plus – nie słyszę „gaduły” w głowie, minus – wkurzają mnie te dźwięki…Chyba odruchowo przyspieszam, by uciec jak najdalej…Wreszcie jest! – mostek 🙂 . Jak zakodowany waypoint o nazwie: „TU ZACZYNA SIĘ OSTATNI ODCINEK” 😀 . Pozytywne miejsce, buduje psychikę. Mijam ciasno zakręt przy krawędzi murku…Szybka kontrola stanu, bo wiosną tu właśnie zaczynały się kłopoty – tempo: OK, a nawet bardzo OK, bo nie zwolniłem 🙂 . Miłe zaskoczenie! I chyba jedyne. Niczym na tablicy rozdzielczej najbardziej znanego polskiego liniowego odrzutowca ostatnich lat 😉 , zapalają się po kolei kontrolki ostrzegawcze…Słychać: PULL UP, PULL UP!! Jak na zawołanie: niemoc w nogach, odrętwienie ramion, ale przede wszystkim za płytki oddech. To ostatnie jest jak atak astmy 🙁 …Od czasu, gdy się odczulam, mam permanentny problem z zatokami, ale mimo pełnego nosa biegam i staram się traktować to jako normalność. Teraz jednak, gdy ciało dramatycznie woła o tlen, ja próbuję pogłębić oddech….i nie mogę… 🙁 W oskrzelach odczuwam blokadę, jakby coś zaległo w poprzek i stanowiło przeszkodę…Wyraźnie to czuję…Do tego zatoki mnie zalewają, do tego stopnia, że jest ryzyko, że się utopię 😉 😀 . W pewnej chwili psycha wpada w małą panikę, zaczynam głośno odchrząkiwać, a to jeszcze bardziej ogranicza wdech, więc wydaję dziwne, nieskoordynowane dźwięki kaszlu i łapania oddechu i kompletnie mnie to rozbija….Szybko ogarniam się jednak, ale mam wrażenie, że ten potok myśli i alarm w organizmie spożytkował już i tak deficytową energię…”Nie zwalniaj…Jeśli nie masz paliwa, nie wyrywaj się do przodu, ale też nie zwalniaj!…Stracisz to, co zyskałeś na pierwszym kilometrze” myślę….Z prawej mija mnie Ola, koleżanka z BBLa, zwana przekornie, od swej profesji, „Pigułą”…Pozdrawiam ją. Macha tylko do mnie ręką. Nie rozprasza się, widać, że tu zaplanowała atak końcowy. Nie gna na złamanie karku, ale stopniowo oddala się, a ja patrzę z żalem, bo gdybym lepiej pokierował siłami, to pomogłaby mi zrealizować ostatni zamiar na dziś: finisz. Jej pojawienie się zza pleców to już i tak dla mnie spora niespodzianka – Ola, mimo skromnego wzrostu, to mocna zawodniczka i ilekroć biegaliśmy na tartanie, zawsze była przede mną 🙂 …Tym bardziej mi żal, że nie „podpiąłem się”, bo byłbym w stanie nawet z nią powalczyć…Zupełnie nie dotarła do mnie inna oczywista oczywistość, że skoro ona tu jest….mój czas nie jest taki zły… 😉 ….

Patrzę przed siebie…Rozpoczyna się modlitwa….Znam konfigurację linii brzegowej, wiem ile zakrętów jest do mety i marzę, by starczyło sił w tym tempie. O finiszu naturalnie zapominam – ma być tylko dobieg. Mam wrażenie, że nogi stały się cięższe i nie chcą wyskakiwać do przodu…Czuję zmęczenie, ale też wolę walki i bliskość mety….Kolejny zakręt….Jeszcze prosta, potem mała bardzo błotna szykana, trawa i upragniona linia….Poruszam się jakby w trybie awaryjnym – ciało wyłączyło odbiór wielu bodźców, umysł wyłączył Głos (to tchórz, zawsze milknie i się chowa, gdy wie, że przegrywa) – swoiste energetyczne „embargo dla przetrwania” 😀 ….Podnoszę nieco wzrok i uśmiecham się pod nosem – przed zakrętem czeka Maciek!! 😀 . Wybiegł mi naprzeciw, by mnie zmotywować na ostatnich stu metrach…Nie mam sił pokazać, jak bardzo się cieszę, oszczędzam je nawet, gdy woła do mnie „Dajesz!! Meta już blisko!! Przyspieszasz!!” . Udaje mi się wybełkotać jedynie „Nie ma już paliwa”…I samomotywujące „Drożdżówka. Chcę DROŻDŻÓWKĘ!” . To właśnie to prozaiczne ciacho Piechu onegdaj podniósł do rangi nagrody głównej za trud i zwycięstwo nad samym sobą – stało się pośród nas symbolem Rusałkowej VICTORII 🙂 . 

Kałuża, małe błotne bajoro. Bonus specjalny na koniec. I pułapka dla nierozważnych. Mam to w nosie, przecinam ją na wprost chlapiąc dookoła…Zostaje przede mną tylko trawa…Wtedy spoglądam wyżej, niż tylko pod nogi….Upragniony wielki prostokątny, żółty balon METY, jak brama do szczęścia, zaprasza….Jest jeszcze coś….Po lewej duży elektroniczny zegar…Pomarańczowe cyfry oznajmiają coś, w co trudno mi uwierzyć….Pierwsze dwie cyfry pokazują „25”…To jakiś błąd…Nigdy nie pobiegłem „piątki” w takim czasie…W ułamku sekundy próbuję jeszcze przyspieszyć, by minąć linię pomiaru jak najszybciej…Maciek krzyczy coś do mnie, ale ja mam wyłączony odbiór, jego głos dociera do mnie jakby spod wody….Przekraczam metę….Nie skupiam się nad tym, co zobaczyłem na wyświetlaczu, nie czuję euforii, czuję DRAMATYCZNĄ POTRZEBĘ TLENU…Pędziwiatr znika gdzieś, jakby był tylko Aniołem Stróżem, który przeprowadził mnie przez ostatnie najtrudniejsze sto metrów, z ciemności w stronę światła i chwały….Teraz zniknął….Nie zatrzymuję się, przeciskam przez kibiców w stronę piasku na plaży, cały czas starając się zapanować nad rozhuśtanymi płucami, wyhamować je….Chciałem usiąść tu na brzegu, natychmiast, ale zmieniam zdanie – obok zaczyna się błękitny pusty pomost, a na nim ławeczki… Wybieram najdalszą. Siadam……Nareszcie….Koniec. Dobiegłem. Zrobiłem to, mimo wątpliwości…. I chyba w przyzwoitym stylu, choć teraz nie mam sił się nad tym skupiać…Zawieszam się, zasłuchany w oddech….Coraz spokojniejszy…..Wibracja na nadgarstku…”O cholera, nie zastopowałem zegarka!”….Ups….Bolesna skleroza..

Wybiegane kilometry procentują. Wystarczy chwila i mogę obudzić się z letargu. Mogę iść , poszukać przyjaciół. I odebrać nagrodę – CIACHO. Tak, zasłużyłem. O tym jestem przekonany. Przed „strefą cukierni” zastaję całą ekipę. Radość i niespodzianka – jest AGA!! Nie biegła, ale kibicowała 😀 ..Niestety nie kojarzę jej z trasy, za bardzo byłem skupiony na biegu, teraz mogę się przywitać. Są tu niemal wszyscy: Magda z Szymonem, Magda B., Piechu i moje wsparcie z ostatnich metrów, czyli Maciej. Natychmiast pytam sakramentalnie; „I JAK??” Maciek skromnie odpowiada: „19:02”..SZOK! Fantastyczna życiówka! Jeszcze kroczek, a Pędziwiatr zawita w elitarnym klubie „18:xx” 😀 . Szymon: 21:32. Życiówka. Piechu: 22:30. Do życiówki niewiele, ale zważywszy półroczną przerwę, zadziwia i ugruntowuje to już niemal przysłowiową jego maksymę, że „w bieganiu najważniejsza jest…regeneracja”. Przyjmując okoliczności – wynik wyśmienity! Magda B.: 23:47 – mówi, że mogło być lepiej…Wreszcie nasza Magda: 22:46. Życiówka! REWELACJA! Kiedy tuż przed startem powiedziała, że dziś biegnie na maxa, że najwyżej ją będziemy zabierać z trasy 😉 , obawiałem się, by nie przesadziła…I przesadziła. Ale jak pięknie!!! Teraz cała promienieje ze szczęścia 🙂 – i to jest w tym naszym bieganiu najfajniejsze, ta chwila chwały, to poczucie, że zrobiło się coś wielkiego, nie dla splendoru, nie dla poklasku – dla samej/samego siebie, pokonało się słabości, a praca się opłaciła 😀 😀 .

20131130_113816

No i pytanie wraca do mnie…W sumie dopiero teraz, gdy usłyszałem wyniki przyjaciół, głębiej zastanawiam się nad moim czasem: 25:21. W sposób jakby naturalny wracają słowa Marka – Bliźniaka o łamaniu „25ciu”. Patrzyłem realnie na formę, nie przypuszczałem zbliżyć się do tej granicy, a jednak…Ba, te 21 sekund, jakoś teraz dziwnie ciążą 😀 . Absurd 😉 …To dla mnie i tak niespodziewany rezultat na tle tych życiówek wokół, może bledszy, ale to najlepsze moje osiągnięcie na „5kę” ever 🙂 . Z wagą 100kg dodajmy 😀 . Muszę to przetrawić 😉 ….

Robię kurs po „słodką nagrodę”, a potem zdać numerek, czipa i po plecak do depozytu 🙂 . Odpocząłem i mam ochotę biegać! Niestety nikt się nie kwapi za bardzo, Magda z Szymonem muszą uciekać, Piechu również, Maciek gna do rodziców, z którymi przyjechał. Jedynie Magda B. może dałaby się namówić, ale sam, po chwili zastanowienia, uznaję, że jutro też jest dzień i w dodatku zacznie się bieganiem o 9tej z dziewczynami, więc tym razem czas, by pojechać do domu i się zrelaksować. Zabieram Magdę B., moją nieodległą sąsiadkę ze sobą. Idziemy spacerem do auta. Rozmawiamy. W drodze powrotnej pogaduchy zahaczają o interwały, o plany naszej „elitarnej formacji” 😀 i różne pochodne biegowe 😉 . Błyskawicznie jesteśmy na Grunwaldzie i machamy sobie na pożegnanie.

Marze o prysznicu…Endorfiny dopiero teraz się rozkręcają… 😀

Garmin był ze mną…ale tym razem wywinął mi numer – nie zapisał śladu GPS…:(

Nie mam pojęcia dlaczego. Zmierzył dystans, ale tu też się nie spisał (4,87km). Też nie wiem, czym się kierował. Jedyne co zmieniałem, to wskazałem, jako źródło danych o tempie chwilowym nie footpoda, a moduł GPS – chciałem mieć lepsze odczyty, niż budzące zastrzeżenia pomiary z przekalibrowanego krokomierza…

Uzupełniam więc tu o wypis z wyników, choć nie jest to jeszcze wersja końcowa (ta będzie układała tabelę wg czasu netto, póki co jest brutto):

Dystans: 5km
Czas netto: 25:21
Czas brutto: 25:37
Śr. tempo: 5:07
Miejsce OPEN: 403/809
Miejsce w kat. M30: 109

Wrażenia…

Dziś trudno wszystko zebrać w kilka słów…

Miał być mocniejszy trening, wyszła rywalizacja w zawodach. Miało być wolno, potem szybko, wyszło – poza pierwszym, szybszym kilometrem – niemal równiutkie tempo. To mnie szczególnie cieszy! Miał być towarzyski rezultat, wyszła życiówka w okolicy tego, co stanowi jeden z moich celów biegowych – złamania 25′ na 5km. Zebrałem mnóstwo doświadczeń, choćby tych, związanych z detalami zdrowotnymi, przeszkadzającymi mocno w biegu na dużej intensywności. Muszę im zaradzić. Stoczyłem też bitwę z samym sobą i nie chodzi tu o nastawienie przed wejściem na linię startu, ale to wszystko, co działo się w głowie w trakcie rywalizacji….

Była też ogromna radość z tego, co osiągnęli moi przyjaciele 🙂 . Razem podejmujemy trud, razem przecieramy kilometry, razem stajemy w szranki ze słabościami. Wspieramy się wzajemnie. Różny prezentujemy poziom i różne mamy predyspozycje, ale siła tkwi w tym, że jesteśmy ze sobą. Żyję ich sukcesami, cieszę się, jakby były moje. Mocno wierzę, że każdego z nich stać na więcej, że są dopiero w przedsionku swoich możliwości 🙂 . Jestem przekonany, że zarówno Maciek, jak i Magda nie raz rzucą mnie na kolana…. 😀 . Wierzę w nich 🙂 . Jeśli Piechu wyjdzie ostatecznie z kontuzji, jego droga w górę klasyfikacji jest też otwarta…

Wieczorem znalazłem chwilę, by bez rozpraszania sprawami nieistotnymi, usiąść i przeanalizować mój bieg ze spokojem. Dwa spostrzeżenia nastroiły mnie wyśmienicie. Pierwsze – to było moje trzecie zawody Grand Prix, w dwóch poprzednich, wiosennych, kończyłem z czasem około 29ciu minut (!!!)..Dziś przebiegłem metę po 25ciu i 21 sekundach. To nie jest zmiana, to skok 😀 . Zobaczył to Maciej, dostrzegła Magda, ale ja, bardziej skoncentrowany na nich, być może potrzebowałem spojrzenia z boku, bardziej obiektywnego 🙂 . Druga miła niespodzianka – przestudiowałem swoją pozycję w tabeli, przyjrzałem się, kto przybiegł po mnie i przeżyłem spore zaskoczenie…Nie przypuszczałem, że mogłem wyprzedzić kilka osób, które biły mnie na głowę na testach BBLowych…. 😀

Mogę szczególnie podziękować Magdzie 🙂 za to, że wciągnęła mnie do strefy startowej, w której nie miało mnie być. To było symboliczne. Pomijając aspekt techniczny – swobodniejszy start, bo z tyłu kłębił się tłum, w którym sporo bym stracił, to przejście pod taśmą w tamtym miejscu i tamtej chwili oznaczało podjęcie wyzwania, walkę. Trening zamienił się w zawody 🙂 , wyjście poza strefę komfortu. Nadal miało być pod kontrolą, ale trąby już zagrały…. 😀 😀 .

To nie była bułka z masłem. Miała swoją cenę. Ale warto było zapłacić 🙂 .

2 myśli nt. „Sobota 30.11.2013r.

Skomentuj det_gittes Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *